https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nie stawia stopni, nie odpytuje, nie robi klasówek. Efekty? Świetne

Wojciech Harpula
Anna Szulc: W polskiej szkole naucza się tak samo, jak 200 lat temu. Świat niesamowicie się zmienił, a system edukacji przed tymi zmianami się broni. Przypomina wręcz skamielinę.
Anna Szulc: W polskiej szkole naucza się tak samo, jak 200 lat temu. Świat niesamowicie się zmienił, a system edukacji przed tymi zmianami się broni. Przypomina wręcz skamielinę. Fot. Budząca się szkoła
Wczorajsi nauczyciele, za pomocą przedwczorajszych metod, uczą dzisiejszą młodzież, która będzie musiała zmierzyć się z wyzwaniami świata, którego jeszcze nie znamy. Jak to ma dobrze działać? – mówi Anna Szulc, nauczycielka matematyki w I LO w Zduńskiej Woli.

Do czego jest potrzebny w szkole nauczyciel?

Zapytałabym raczej, do czego kiedyś był potrzebny. Które państwo na świecie jako pierwsze wprowadziło funkcjonujący system obowiązkowego szkolnictwa?

Prusy w 1717 roku. Ale na dobrą sprawę system zaczął efektywnie funkcjonować po reformach Fryderyka Wilhelma III, dokonanych po klęskach Prus w wojnach napoleońskich.

Dokładnie. W 1806 roku w bitwach pod Jeną i Auerstadt wojska Napoleona rozgromiły Prusy, które w konsekwencji utraciły niezależność. Król Fryderyk Wilhelm III chciał, aby jego kraj odzyskał wolność, a że był rozsądnym człowiekiem, otaczającym się gronem światłych doradców, zaczął od zdiagnozowania, jak doszło do tej  porażki. Zauważono brak dyscypliny w wojsku, wynikający ze złej organizacji i nieskutecznego dowództwa. Żołnierze mylili się podczas formowania szeregów, słabo działała administracja armii.

Powodu klęski dopatrzono się również w mało karnym społeczeństwie. Zdecydowana większość ludności ówczesnych państw utrzymywała się z pracy na roli. Chłopi żyli w zgodzie z naturą i cyklem pór roku. Nie podlegali wielu zasadom i rygorom, sami dla siebie ustalali rytm codziennego dnia, co miało wpływ na brak skuteczności armii. Ujawniła się więc potrzeba „zdyscyplinowania” całego społeczeństwa, dzięki czemu monarchia już zawsze dysponowałaby karnym i posłusznym wojskiem. Wprowadzono zatem reformy w systemie edukacji, dzięki którym szkoły „dostarczałyby” państwu obywateli, których ono potrzebowało. Aby to osiągnąć, państwo wzięło na siebie koszty kształcenia, a dostępność do edukacji stała się powszechna, co pozwoliło  ukształtować przyszłych żołnierzy, wyspecjalizowanych robotników i skrupulatnych urzędników. Od układu klasy po formułę zajęć – wszystko miało przyzwyczajać dzieci do indywidualnej, powtarzalnej pracy. Co ważne: model wprowadzony przez Fryderyka Wilhelma III i rozwijany przez kolejnych władców, uczył posłuszeństwa i poszanowania hierarchii. Szkoły były podporządkowane odpowiedniemu ministerstwu, ich funkcjonowanie było kontrolowane przez urzędników. Ustawy regulowały zakres przekazywanej wiedzy i wymagania wobec nauczycieli. Na terenie całych Prus dzieci uczyły się tego samego, w identyczny sposób, bez uwzględniania indywidualnych predyspozycji, a skuteczność nauczania była weryfikowana przez wyniki egzaminów.Aby wzbudzać potrzebę bycia lepszym od innych, postawiono na sukces jednostki. Zasady takiego kształcenie ułatwiały władzy realizowanie swoich celów w myśli zasady – dziel i rządź. Rywalizacja, stopnie i rankingi skutecznie dzieliły uczniów, oddalały od pracy zespołowej, ale gwarantowały mniejsze ryzyko przeciwstawienia się władzy.

Organizację roku dostosowano przede wszystkim do dzieci wiejskich - stąd długie wakacje wypadające latem, w trakcie żniw. Uczniowie byli wówczas bardziej potrzebni na polach i w gospodarstwach niż na lekcjach. To w pruskiej szkole pojawiły się dzwonki, które wyznaczały początek i koniec lekcji. Chodziło o przyzwyczajenie dzieci do sygnałów, z którymi zetkną się jako przyszli pracownicy i nauczenie ich, że „na akord” mają porzucić inne zajęcia i wrócić do swoich ławek. W tym systemie nauczyciel był w zasadzie ogniwem pomiędzy dziećmi a państwem. Miał przekazać uczniom to, czego wymagały od niego władze i przyzwyczajać ich do rywalizacji i dyscypliny. Czyli: odpytywać, sprawdzać, dawać stopnie, egzaminować, napominać, karać i nagradzać. Sam też był ściśle nadzorowany, bo pruskie państwo ściśle regulowało obowiązki i wymagania wobec nauczycieli. Jego przedstawicie kontrolowali płynność realizacji programów, respektowanie zaleceń i rzetelność pracy nauczycieli.

Okazało się, że system bezpłatnego i powszechnego szkolnictwa świetnie działa. Prusy pozbyły się problemu analfabetyzmu, co dało impuls do wszechstronnego rozwoju państwa i społeczeństwa. Władcy sąsiednich krajów zaczęli więc wprowadzać pruski model edukacji u siebie. Było to o tyle łatwe, że był on w zasadzie „gotowcem” – razem z programem, podręcznikami i wszystkimi wytycznymi. Z czasem system przyjął się nie tylko w Europie, ale także w obu Amerykach i krajach azjatyckich. Także w Polsce, gdzie został wprowadzony w lutym 1919 roku, po odzyskaniu niepodległości. I, z czego bardzo wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy,  trwa do dziś w niemal niezmienionej postaci. Wciąż mamy pedagogów głoszących wiedzę ex cathedra i realizujących identyczny program nauczania wobec wszystkich uczniów, niezależnie od ich predyspozycji. Mamy oceny, egzaminy i wszechobecny nadzór: urzędników nad nauczycielami i nauczycieli nad uczniami. Mamy nawet dzwonki. Mówiąc metaforycznie: wczorajsi nauczyciele, za pomocą przedwczorajszych metod, uczą dzisiejszą młodzież, która będzie musiała zmierzyć się z wyzwaniami świata, którego jeszcze nie znamy. Jak to ma dobrze działać?

Wiemy, że dobrze nie działa. Dlaczego polscy nauczyciele wciąż pracują w „pruskim” stylu?

Niektórzy nawet nie wiedzą, że można inaczej. Inni próbują, ale zderzają się ze ścianą niezrozumienia i postawą: skoro zawsze tak uczyliśmy, to po co coś zmieniać, po co kombinować? Jeszcze inni uciekają z edukacji publicznej do placówek prywatnych i społecznych, gdzie innowacje edukacyjne (choć nie zawsze)  bywają mile widziane. Są też tacy, którzy zmianę zaczynają od siebie i ewolucyjnie, za pomocą małych kroków, oddolnie zmieniają polską edukację. Uważam, że to jedyna droga. Nie wierzę w wielkie, centralne reformy. One w ogóle nie dotyczą sedna problemu.

Czyli?

Brakuje w nich refleksji nad tym, do czego potrzebna jest w dzisiejszym świecie edukacja. Jakie cele chcemy osiągnąć, kształtując młode umysły? Czego i w jaki sposób chcemy nauczyć dzieci i młodzież? W jakie kompetencje je wyposażyć? Kim w ogóle jest uczeń? Jak mamy się do niego odnosić i jak go traktować, żeby chciał rozwijać się, chłonąć wiedzę, odkrywać świat? Dotychczasowe reformy były jak mieszanie w kotle z tą samą zupą, ewentualnie dodawano nieco nowych składników lub przypraw. Zbyt długo nie podejmowano konstruktywnych zmian, by dostosować szkoły do możliwości i potrzeb zmieniającego się świata. Zmiany dotyczyły raczej dopracowania narzędzi pomiaru cyfrowych wyników, porównywania średnich ocen i traktowania ich jako klucza do sukcesu człowieka. W polskiej szkole naucza się tak samo, jak 200 lat temu, a nowoczesne społeczeństwo nie potrzebuje już ludzi, których głównych zadaniem jest praca w fabrykach lub strzelanie do wroga ku chwale Hohenzollernów. Świat niesamowicie się zmienił, a system edukacji przed tymi zmianami się broni. Przypomina wręcz skamielinę. Co z tego, że w klasach zainstalowano sprzęt multimedialny? Co z tego, że uczniowie dostali tablety? Istota systemu – oceniającego, testującego, rankingującego, bardzo często bezrefleksyjnego, stawiającego absurdalne wymagania wobec uczniów i nauczycieli – nie zmieniła się. W szkole wciąż korzystamy z przestarzałych narzędzi, które nie przystają do tego, co dzisiaj wiemy o rozwoju i potrzebach młodego człowieka oraz o rozwoju społeczeństwa.

Jakie to narzędzia?

Proszę spojrzeć, co dziś w polskiej szkole robi zdecydowana większość nauczycieli. Stara się zrealizować ministerialną podstawę programową, „przerobić” podręcznik i dostosować się do spełnienia oczekiwań ewentualnych kontroli i ewaluacji. Nauczyciele ciągle „mierzą osiągnięcia” ucznia: odpytują, testują, strzelają kartkówkami i klasówkami na prawo i lewo, zadają tony zadań domowych, dyscyplinują. Marnują czas na bycie „policjantami” i „detektywami”, na rozliczanie, na dostosowanie się do szczegółowo ustalonych zasad, które nie wiadomo czemu służą. Bo na pewno nie służą nauce. Wiemy, że oceny i testy wzmacniają postawę rywalizacji, a przecież kluczem do rozwoju społeczeństw jest kooperacja i wzajemne zrozumienie. Uniwersalne podręczniki i programy nie pozostawiają – ani nauczycielom, ani uczniom – miejsca na kreatywność i indywidualne podejście. W szkole nie ma miejsca na to, czego współczesny świat tak potrzebuje: na empatię i zaufanie. Na współpracę i współodpowiedzialność. Koszty ponoszą uczniowie, ale także nauczycielki i nauczyciele, którzy coraz częściej nie dostrzegają rezultatów swojej pracy. Efekty znamy: przemęczeni uczniowie, którzy czas spędzony w szkole uważają za stracony, wypaleni nauczyciele, zdezorientowani rodzice.

Kształcenie człowieka powinno wyposażyć go w wiedzę, ale też umiejętności, które będzie stosował w przyszłości w swoim życiu. Przecież za kilka czy kilkanaście lat to dzisiejsi uczniowie będą tworzyli rzeczywistość. Także naszą – dorosłych. To oni będą musieli zmierzyć się z problemami, do których doprowadziły poprzednie pokolenia. Czy przygotowujemy ich do tego? Moim zdaniem – nie. Szkoła, jaką wymyślono dawno temu i której wzór powielamy, nie daje wolności uczniowi i co gorsze - nie kształtuje odpowiedzialności, czyli bardzo istotnej kompetencji człowieka. Potężnym zagrożeniem dla wolności i odpowiedzialności jest promowanie przez szkołę potrzeby bycia  lepszym od innych i potrzeby rywalizacji. Kolejnym jest szkolne karanie i nagradzanie, które etykietuje i segreguje młodych ludzi na „lepszych” i „gorszych”, „zdolnych” i „słabych”, „leniwych” i „pilnych”. W ten sposób szkoła pozbawia ucznia motywacji, niezbędnej do efektywnej nauki i prawidłowego rozwoju. Człowiek, który doświadcza kar, porównywania, poniżania i ośmieszania (przyznajmy, w szkole takie zachowania nie należą do rzadkości) wycofuje się i „okopuje” w sobie, by nie doświadczać raniących sytuacji, czego efektem jest brak poczucia własnej wartości, lęk lub zachowania agresywne, z którymi w dużej mierze szkoła sobie nie radzi. Z kolei uczeń nagradzany, czyli ten, który doświadcza „zapłaty” za swoją aktywność, w przyszłości nie będzie człowiekiem empatycznym, będzie zawsze kalkulował, czy to, co ma zrobić, będzie dla niego „opłacalne”.

Cały współczesny system społeczno-gospodarczy opiera się na tym, że ma do czynienia z „kalkulującymi” jednostkami, działającymi w systemach operujących nagrodami i karami. Szkoła, o której Pani opowiada to świetne przygotowanie do życia w późnym kapitalizmie.

Na własne oczy widzimy, że ten system przestaje działać, wołanie o zmianę staje się powszechne: o współpracę, o empatię, o szacunek dla drugiego człowieka. Dziś coraz częściej musimy się zastanawiać, czy w wyniku zmian klimatycznych czy tąpnięć geopolitycznych nasza cywilizacja przetrwa. Zachowując proporcje: światowy kryzys wynika również z tego, że uczymy młodych postaw i zachowań, które sprawdzały się 200 lat temu. Powszechne kształcenie przyniosło dobroczynne skutki dla rozwoju społecznego i cywilizacyjnego, ale nie powinniśmy kurczowo trzymać się rozwiązań wypracowanych w czasach, gdy glob był areną rywalizacji wielkich mocarstw, demokracja jako ustrój polityczny nie istniała, a biały człowiek uważał się za pana całego świata. Jak Pan sądzi, czego tak naprawdę powinna uczyć szkoła?

Na pewno nie pamięciowego wyuczania ogólnodostępnej wiedzy.

Z pewnością. Istotna jest umiejętność dotarcia do niej i twórczego korzystania ze zdobytych informacji. Moim zdaniem bardzo ważna jest zdolność podejmowania decyzji i brania odpowiedzialności za nie. Podobnie jak krytyczne myślenie, kreatywność, umiejętność współpracy i komunikowania się z innymi, prezentowania swoich poglądów, argumentowania i poszanowania różnorodności. Czy tego uczy szkoła odpytująca z gatunków płazińców i listy książąt z okresu rozbicia dzielnicowego, w której dociekliwy i krytyczny uczeń zadający pytania usłyszy, że przeszkadza w lekcji? Czy tego uczy szkoła, która mnóstwo czasu poświęca na to, jak trafić z odpowiedzią w jedyną, uznaną za poprawną odpowiedź w kluczu egzaminacyjnym? Jak mamy na serio traktować szkołę, w której zarówno rodzicom, jak i coraz częściej nauczycielom trudno odpowiedzieć na słuszne pytanie uczniów: po co my się mamy tego uczyć? Zawsze wtedy przychodzi mi na myśl zdanie, które słyszałam od dziecka, o „dzieciach i rybach, które głosu nie mają”.

Nie ukrywam, że ja również przez 20 lat byłam „pruską” nauczycielką i powielałam szkodliwe schematy. Od dziecka wiedziałam, że będę wykonywać ten zawód. Skończyłam studia pedagogiczne, zaczęłam uczyć matematyki wZespole Szkół Elektronicznych w Zduńskiej Woli. Byłam i jestem nauczycielką odpowiedzialną, świadomą bardzo ważnej roli społecznej mojego zawodu, ale przez  długi czas powielałam powszechnie znane metody pracy, bo takich mnie uczono i takich doświadczałam jako uczennica. Innych wzorców nie znałam. Stawiałam dużo stopni, pytałam przy tablicy, robiłam sprawdziany, skrupulatnie prowadziłam szkolną „buchalterię”, nawet wskazywałam na wywiadówkach rodziców „najlepszych uczniów”. Od wielu lat już tak nie robię. Ponad dwadzieścia lat temu, małymi krokami, z dużą dozą niepewności i pełna obaw, poczyniłam pierwsze kroki drogą pod prąd polskiej szkoły. Dziś, z perspektywy prawie czterdziestu pracy w zawodzie, żałuję każdego dnia, kiedy nie pracowałam tak, jak pracuję dziś.

A jak Pani pracuje dziś?

Nie stawiam stopni. Nie odpytuję przy tablicy. Nie robię kartkówek i klasówek. Staram się poznać moich uczniów, zbudować z  nimi relację i zaprosić do wspólnej pracy nad poznawaniem matematyki. Zeszłam z „katedry”, odnoszę się do młodych ludzi z szacunkiem, bez wyższości. Współpracujemy w warunkach przyjaznej atmosfery, na zasadach współodpowiedzialności i we wzajemnym zaufaniu. Nie zadaję obligatoryjnych prac domowych, ale to nie znaczy, że moi uczniowie nie uczą się w domu. Uczą się, choć ja od nich tego nie wymagam, to jest ich suwerenna decyzja. Nie rozliczam ich z tego, nie mierzę, nie ważę wyników uczenia się, nie porównuję ich. Uczą się, bo po prostu lubią matematykę, są jej ciekawi. I uczą się, bo mają ze mną dobre relacje i wzajemnie nam na nich zależy.

Ta metoda działa w czysto „szkolnym” wymiarze? Pani uczniowie muszą przecież zdać maturę.

Zapewniam, że działa świetnie. Od dwudziestu lat pracuję w I Liceum Ogólnokształcącym w Zduńskiej Woli. Podstawę programową zazwyczaj mamy już „przerobioną” na początku IV klasy. Moi uczniowie,  osiągają z matematyki wyniki takie, jakie chcą osiągnąć. Bywa, że dobre i bardzo dobre. Ale w ostatnich dwóch latach coraz częściej zdarza się, że ktoś świadomie rezygnuje ze zdawania matury lub zależy mu tylko na osiągnięciu wyniku dającego możliwość dokonania wyboru własnej ścieżki rozwoju, na której matematyka nie jest priorytetem. Ci, dla których wynik matury z matematyki jest ważny, starają się, a ja im pomagam to osiągnąć. Zdają maturę, dostają się na wybrane kierunki studiów i z powodzeniem kontynuują naukę. Cieszę się, że oprócz wiedzy przedmiotowej wynoszą z moich zajęć postawy odpowiedzialności, współpracy, empatii i ciekawości świata. Dyrektor mojej szkoły mawia, że moi uczniowie maturę zdają porównywalnie z uczniami innych nauczycieli, ale w świat idą nauczeni umiejętności, które są w życiu potrzebne.

Anna Szulc – nauczycielka matematyki, mediatorka, trenerka nauczycieli, pomysłodawczyni i organizatorka konferencji „Empatyczna Edukacja => Empatyczna Polska” oraz autorka książki „Nowa szkoła. Zmianę edukacji warto zacząć przy tablicy” (2019). Pomysłodawczynią i współautorką Statutu nieumarłego (2021, II wyd. 2023), Uczestniczka ruchu oddolnych działań „Budzącej się Szkoły”. Pracuje jako nauczycielka w I LO im. Kazimierza Wielkiego w Zduńskiej Woli.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Edukacja

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

g
gosc
Jakie będą efekty to się okaże za jakiś czas
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski