„Lisewskie kobiety, wielkie damuleczki, kazały se uszyć bluzeczki w kropeczki” - tak zaczyna się piosenka o mieszkankach Lisewa Kościelnego (rytm „Oj, dana, oj, dana”), której tekst odnajduję w kronice Koła Gospodyń Wiejskich tej maciupkiej wsi pod Złotnikami Kujawskimi. Jest czerwcowy poniedziałek, zbliża się wieczór. Idzie burza. Siadamy przy stole w świetlicy wiejskiej, w której wszystko podobno się zaczęło. Dziesięć pań w różnym wieku i kompletnie odmiennych charakterów - jedne od razu nawiązują kontakt, inne nie odzywają się do końca naszego spotkania. Jest jednak coś, co je łączy. To chęć zrobienia czegoś szalonego, niekonwencjonalnego w pełnej konwenansów wsi, w której wciąż mówi się, że „tego nie wypada”.
Zaczęło się trochę jak w westernach, kiedy to do miasteczka na Dzikim Zachodzie przyjeżdża tajemniczy kowboj, który zaczyna samotną walkę z panoszącym się tam złem. Tym kowbojem była kilka lat temu Irena Kowalska, bydgoska polonistka, która zamieszkała w Lisewie Kościelnym, a owym złem był wiejski marazm. - Ona nas zainspirowała. Powiedziała, że podołamy i wybrała osoby, które się do tego nadają - wspomina Halina Wojnarowska, ładna brunetka, która cieszy się, że w najnowszej inscenizacji wreszcie nie gra mężczyzny.
Gdybym kilka lat temu którejkolwiek z tych pań powiedział, że będzie grała na scenie Czechowa, każda odparłaby, że chyba mi coś ciężkiego na łeb spadło. Życie kobiety na wsi jest przecież wypełnione od rana do wieczora taką gamą zajęć, że nie ma czasu, aby obejrzeć jakiś teatr w telewizji, a co dopiero w nim grać.
BY SIĘ PAN ZDZIWIŁ
Bez mapy do Lisewa Kościelnego nie dojedziemy. Wieś leży w gminie Złotniki Kujawskie na trasie z Bydgoszczy do Inowrocławia, ale, aby tam trafić, trzeba zjechać kilka kilometrów w bok. Kontrast po opuszczeniu ruchliwej drogi jest fascynujący - cicho, sielsko, a uroku dodają mały kościółek oraz stawek.
Z czasu szkoły pamiętam, że „Chłopi” Władysława Reymonta to, obok „Nad Niemnem”, jeden z najnudniejszych klasyków polskiej literatury. Jednak analogie same przychodzą mi do głowy i natrętnie w niej krążą. W końcu panie, które zabrały się za tzw. kulturę wysoką, na co dzień zajmują się ciężką pracą na polu, przy zwierzętach, czy w licznych w okolicy sadach. Skojarzenia z Reymontowską Jagną są nieuniknione.
- By się pan zdziwił. One robią po prostu wszystko. Mają wielkie ogrody, warzywniaki, wielkie gospodarstwa, krowy, świnie - wylicza Irena Kowalska. - A po tym wszystkim wsiadamy na rowery i jedziemy na próby. W sumie to tęsknimy, gdy dłuższy czas nie ma spotkań - dopowiada jedna z nich. - To cud, że to się wszystko udaje - zauważa Irena Kowalska, a reszta pań kiwa głowami.
CZASEM ZAZDROŚĆ I PODZIW
Pytam, czy nie obawiały się brać za bary ze sztuką. Przecież w niemal każdej wsi ceniona jest prosta rozrywka, a większość woli pójść na wino do sklepu niż oglądać teatr w świetlicy. - Na początku było prześmiewanie się, że stare baby się wygłupiają, że nie mają co robić, tylko śpiewają - kiwa głową Dorota Krupińska. - Ale już nie jest tak źle. Jest większy szacunek po tylu latach, a nawet czasem zazdrość i podziw, szczególnie ze strony tych, którzy na początku lekceważyli i obśmiewali to.
Pierwszą sztuką, którą wystawiły, była „Pierwsza lepsza” Aleksandra Fredry. Okazało się, że chwyciło, choć najbardziej same aktorki. Zaczęły wystawiać kolejne. Ostatnie jest „Wesele” Czechowa. - Na początku niektóre koleżanki się obawiały. Ja też. Czy podołam - przyznaje Halina Wojnarowska.
Wątpliwości nie miała sama „dyrektorka” teatralnego zamieszania. Zaczęła wertować scenariusze, aby znaleźć kolejny, nadający się dla małej bądź co bądź społeczności. - Przeważnie dzieje się tak, że idę do biblioteki wojewódzkiej, siadam w czytelni i szukam w starych dziełach takich sztuk, które mogłyby angażować więcej osób, a przy okazji, które nie będą za trudne, przeintelektualizowane - mówi.
„Makbeta” i podobnych nie będzie więc, choć nie tylko ze względu na fakt, że to dzieło trudne. Problemy są również techniczne - zmiany dekoracji, konieczność przebierania się w świetlicy wiejskiej to raczej kłopot nie do przeskoczenia. Więc panie wystawiają jednoaktówki. - Przydzielając role staram się, aby jak najwięcej pań pokazało swoje możliwości. Już wcześniej zobaczyłam, że są one większe niż się można było spodziewać - przyznaje Irena Kowalska.
Okazuje się bowiem, że w paniach z Lisewa Kościelnego od dawna drzemały ukryte talenta. - Koleżanka jak spadła ze sceny, to ksiądz i wójt, którzy siedzieli w pierwszym rzędzie, rzucili się na pomoc, a wtedy ktoś z tyłu rzekł, żeby nie pomagać, bo to na pewno wyreżyserowane - opowiadają z rozbawieniem.
NORMALNIE SZOWINIŚCI
Ja tymczasem postanawiam je trochę sprowokować, bo zaczyna mi to wyglądać zbyt sielsko. Bez cienia zakłopotania przyznaję więc, że może wyjdzie ze mnie męski szowinista, ale interesuje mnie kwestia obsady ról. „Przecież gdy jest wiele kobiet, to zaczynają się niesnaski i intrygi”. Zapada cisza. Panie patrzą na mnie jak na kosmitę, a niektóre kiwają nawet z lekkim politowaniem głowami.
Szybko zmieniam więc temat na bardziej nośny, czyli „ci beznadziejni faceci”. Zauważam, że problem może być, gdy trzeba grać facetów. Okazuje się jednak, że niektóre panie z Lisewa Kościelnego wręcz się w tym wyspecjalizowały. Gdy zresztą wracają po rozmowie ucharakteryzowane, kilku nie mogę przypasować do twarzy, które wcześniej mnie otaczały.
- Pan zauważy, że nie ma teatru, w którym mogłyby występować same kobiety. Sztuki są pisane przeważnie przez mężczyzn. Wyjątkiem jest Zapolska i może jest jeszcze ktoś inny. Faceci pisali dla facetów. Tam jest, na przykład siedmiu facetów i tylko trzy kobiety. No normalnie szowiniści - śmieje się Irena Kowalska.
- Najgorzej jest robić to pierwszy raz, bo trzeba trochę obniżyć głos. Ale nie jest źle, bo mężczyźni też mają różne tembry - ocenia moja rozmówczyni. - Niektórzy mężczyźni też są piękni - cichutko dodaje jedna z pań, budząc powszechną wesołość.
Tymczasem ja znów się wygłupiam, bo pytam, czy panie, interpretując swoje role, inspirują się lub nabijają ze swoich mężów. - Broń Boże! Nie myślimy nawet o tym - padają głośne zaprzeczenia i wydają się szczere.
JA JUŻ NIE GRAM
Na premierach nowych sztuk pojawia się do dwustu osób. Publiczność jest pewnym problemem, z którym bohaterki naszej opowieści nie umiały sobie początkowo poradzić. - Na próbach przez rok człowiek widzi puste krzesła, a tu nagle tyle ludzi. Przychodzi rodzina, dzieci, znajomi, nawet pracodawcy - mówi Dorota Krupińska.
Ale pomyłek jest niewiele. Ról panie uczą się na pamięć w domach. Przepytują je najczęściej dzieci. - Śmieją się, że mama nie potrafi jednego zdania, czy jednej zwrotki zapamiętać - chichoczą. - Do dziś nie mogą mi zapomnieć, jak się na premierze pomyliłam - wyznaje jedna.
Niektóre przyznają również, że miewają chwile zwątpienia, kiedy chce się to wszystko rzucić w diabły. - Po każdej premierze mówię: „Koniec, do widzenia, ja już nie gram, więcej mnie tu już nie zobaczycie”. A za miesiąc znów się spotykamy - śmieje się pani Dorota. - No, są chwile zwątpienia, a wszystko potęguje stres - przyznaje pani Halina.
Pytam więc, jak sobie z tym radzą, czy biorą jakieś tabletki uspokajające, czy piją tak popularne herbatki. Zapada chwila milczenia. Wreszcie jedna uśmiecha się i mówi: - Ale pan trudne pytania wiejskim kobietom zadaje. Pani Irena wyjawia znacznie prostszy sekret walki z tremą: - Gdy jakiejś ręka mocno drży, to dostaje mały kieliszek, choć nie mogę powiedzieć czego - uśmiecha się pod nosem. - Wody święconej - dopowiada pani obok, mrugając do mnie.
MIEJSCOWA SPECJALNOŚĆ
Obecnie w repertuarze mają trzy sztuki. Podchwytliwie pytam więc, czy byłyby w stanie zagrać tę najstarszą. - Na pewno nie - kiwa głową pani Halina. - Na pewno tak. To jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina. Powiesz jedno zdanie, a popłyną następne - upiera się pani Irena.
Teraz panie mają nowy plan. Marzą o tym, żeby do swojej świetlicy zaprosić wszystkie teatry wiejskie na ogólnopolski festiwal. Wojewódzki nie, bo są jedyne.
Patrząc, jak skuteczne są w realizacji poprzednich marzeń, obiecuję wyprasować odświętny garnitur, szykując się na to niecodzienne wydarzenie. Zresztą, niecodzienne tylko dla mieszkających gdzie indziej. W Lisewie Kościelnym zadziwiające wydarzenia zaczynają być miejscową specjalnością. A wszystko to dzięki uporowi kilkunastu kobiet, które jeszcze kilka lat temu przełączały kanał, gdy zaczynał się w telewizji teatr.
„Lisewianki”
(fragment piosenki)
Bo my ognia są kapłanki
Matki, żony i kochanki
Które pocałują nocą czule
I ogrzeją w zimne ranki.
Z nas są modne elegantki
Przystrojone w pióra, wianki
Jeden cel nam wciąż przyświeca
Być kobietą i żar wzniecać