Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

- Musieliśmy działać w ciemno - mówi Karol Krajniak, który 35 lat temu kierował akcją ratunkową w Otłoczynie

Szymon Spandowski
Szymon Spandowski
Przed rocznicą w Otłoczyniepomnik Otłoczyn
Przed rocznicą w Otłoczyniepomnik Otłoczyn Sławomir Kowalski
Rozmowa z emerytowanym komendantem wojewódzkim straży pożarnej w Toruniu KAROLEM KRAJNIAKIEM, który 35 lat temu kierował akcją ratunkową po katastrofie kolejowej pod Otłoczynem.

PRZECZYTAJ:O katastrofie w Otłoczynie nie da się zapomnieć

[break]
Nie wybrał się Pan w środę na uroczystości do Otłoczyna...
Nie. Dostałem co prawda informację o nich, po 35 latach ktoś sobie przypomniał, że jest taki Karol Krajniak, który kierował akcją ratunkową. Ja tam jednak nie pojadę. To nie ma sensu. O co mam się modlić? O spokój? Prosić tych w niebie o wybaczenie, że nie udało nam się ich uratować?

Jeśli z góry patrzą, to wiedzą, że o nich walczyliście.No tak, ale gdybym ja miał wtedy takie możliwości, jakie mają strażacy obecnie, liczba uratowanych byłaby znacznie większa. W akcji ratunkowej po katastrofie pod Szczekocinami w 2012 roku brało udział kilkaset osób i jaki miały sprzęt!

A ilu strażaków ratowało ofiary katastrofy w Otłoczynie?Miałem wtedy do dyspozycji zawodową straż pożarną w mieście. Poza tym były jeszcze dość duże zakładowe straże z Elany, Merinoteksu i straż kolejowa z Kluczyków. W sumie na miejscu katastrofy razem ze mną było na początku jakieś 30 osób.

Tylko tyle?! Kto dotarł pierwszy?Strażacy z lokomotywowni na Kluczykach, oni m.in. zabezpieczyli „Gagarina” (potoczna nazywa lokomotywy ST44, która prowadziła pociąg towarowy - przyp. red.) przed zapaleniem. Ja musiałem się tam pojawić przed godz. 6.

_Jadąc na miejsce miał Pan świadomość rozmiaru katastrofy?_Wiedziałem, czego się spodziewać, jednak z tego, jak to wszystko jest pogmatwane, nikt nie zdawał sobie sprawy. Przed wyjazdem z komendy wyobrażałem sobie, że będzie tam trzeba sporo ciąć, wydałem więc nawet polecenie, aby z zakładów pracy wysłać ekipy z aparatami spawalniczymi.

Na miejscu jednak nie można było ich używać ze względu na rozlane paliwo...Bardziej bałem się, że potniemy ludzi. Tam wszystko było strasznie stłamszone. Rumowisko z roztrzaskanych wagonów, tak wielkie, że nie wiadomo było, jak się do niego zabrać. Zresztą czym? Mieliśmy ze cztery plecakowe zestawy do cięcia metalu, które nadawały się wyłącznie do cięcia cienkich blach, a nie masywnych części wagonów. Ściągnąłem z Inowrocławia jednostki z podnośnikami pneumatycznymi. To były takie poduszki, które były w stanie podnieść 15 ton, wagon ważył jednak 50 ton... Mieliśmy również jedną spalinową piłę tarczową. Używanie tego nie miało jednak sensu, bo co my mogliśmy tym zrobić takiemu kolosowi? Tam były wagony spiętrzone jeden na drugim. Wolałem, żeby moi ludzie, zamiast ciąć w ciemno, szukali rannych i ratowali ich, rozginając zniszczone części ręcznie.

Ta bezsilność była straszna. W tamtych czasach straż pożarna była, zgodnie z ustawą, powołana przede wszystkim do gaszenia pożarów, zapobiegania im i ewentualnie udzielania pomocy przy innych katastrofach. Było zupełnie inaczej niż teraz.

35 lat temu nie było również żadnego planu postępowania. Dziś ratownicy korzystają ze szczegółowych instrukcji, my wtedy działaliśmy jednak w ciemno.
Moi podwładni gołymi rękoma wyciągali ludzkie wnętrzności, ponieważ brakowało nawet rękawiczek. Zwłoki były składane na górce, dopiero po jakimś czasie, chyba któryś z milicjantów zarządził, aby przywieziono takie duże czarne worki. W tych workach były składane ludzkie szczątki. Pamiętam, że z szefem wydziału kryminalnego komendy miejskiej milicji naliczyliśmy ich 72. Zwłoki były tam wkładane także w kawałkach...

Straszne...Tak, nawet dziś trudno o tym mówić, bo to jest rzecz nie do opisania. Cały czas mam na przykład przed oczami zwisającą z okna, uwięzioną w rumowisku kobietę. Nauczycielkę. Prosiła, żeby szukać jej męża, bo on na pewno gdzieś tu musi być. Ja do niej kilka razy podchodziłem. Uspokajałem, mówiłem, że za chwilę ją wyciągniemy, przez jakiś czas trzymałem nawet za rękę. W pewnym momencie ona drgnęła i się skończyło. Zawołałem lekarza, który stwierdził zgon. Później okazało się, że miała ucięte nogi. Do końca jednak ze mną świadomie rozmawiała.

Ta bezsilność była przerażająca. Wyobrażam sobie, co czuli kolejarze, którzy wiedzieli, że dojdzie do katastrofy. Kiedy pociąg osobowy już wyjechał, wiadomo było, że się zderzy z towarowym, ale nie można go było zatrzymać (maszyniści nie mieli wtedy łączności radiowej - przyp. red.). To trwało przez kilka minut.

Dziś z pewnością akcja ratunkowa wyglądałaby inaczej, jej wynik również byłby inny. 35 lat temu, mimo tylu ograniczeń, Pańscy podwładni spisali się jednak na medal.Na miejscu teoretycznie powinni rządzić kolejarze, pojawili się jednak po nas. Kiedy dzisiaj na to wszystko patrzę, wydaje mi się, że najlepiej zorganizowaną jednostką na miejscu katastrofy była jednak straż pożarna.

Na uroczystościach rocznicowych Pan się nie pojawił. Czy przez te 35 lat był Pan na miejscu katastrofy?Nie. Mówiłem już, dlaczego. Wie pan, ja pierwszy raz po tej linii przejechałem pociągiem dopiero 30 lat po katastrofie. Wsiadłem do środkowego wagonu. W ogóle po tym, na co się napatrzyłem 19 sierpnia 1980 roku, pociągami raczej nie jeżdżę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!