https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Małe biurko wielkiego człowieka

Biurko jest proste i skromne. Do profesora trafiło w pierwszych latach po wojnie i towarzyszyło mu przez ponad pół wieku. Golił się przy nim, pisał, rozmyślał i pił swoją ulubioną herbatę. Od kilku dni pochyla się nad nim jeden z tych, którym profesor ocalił życie.

Biurko jest proste i skromne. Do profesora trafiło w pierwszych latach po wojnie i towarzyszyło mu przez ponad pół wieku. Golił się przy nim, pisał, rozmyślał i pił swoją ulubioną herbatę. Od kilku dni pochyla się nad nim jeden z tych, którym profesor ocalił życie.

<!** Image 2 align=right alt="Image 85560" sub="Biurko, które przez ponad pół wieku służyło wybitnemu pediatrze, prof. Romualdowi Sztabie, po śmierci lekarza trafiło do jednego z jego byłych pacjentów - Andrzeja Gawrońskiego / Fot. Piotr Schutta">Historia tego mebla to część historii polskiej chirurgii dziecięcej. Profesor Romuald Sztaba, gdański chirurg i pediatra, tworzył przy nim własne koncepcje badawcze i przygotowywał się do nowatorskich zabiegów. Tu powstało 71 jego prac naukowych, tu odpowiadał na listy pacjentów i przyjaciół, pisał artykuły do specjalistycznych pism, porady do gazet i rozbudowywał swoją teorię na temat przyczyn śmierci Wolfganga Amadeusza Mozarta, co było jedną z jego niezliczonych intelektualnych pasji.

Od minionego poniedziałku biurko, dzięki niezwykłemu splotowi okoliczności, stoi w bydgoskim mieszkaniu Andrzeja Gawrońskiego, jednego z byłych pacjentów profesora.

Róża na każde spotkanie

- Pierwszy raz trafiłem do profesora, gdy miałem półtora roku. Ale zapamiętałem spotkanie, które odbyło się, kiedy po raz kolejny byłem przez doktora Sztabę operowany w wieku chyba ośmiu lat. Potem spotykaliśmy się wiele razy, przeważnie w dramatycznych okolicznościach. Kilka razy profesor ratował mi życie - opowiada 45-letni dziś mężczyzna.

24 grudnia 1977 roku. Skręt jelit. 14-letni chłopiec leży w szpitalu dziecięcym w Bydgoszczy. Rodzice wypisują syna na własne żądanie i w wigilijny wieczór ruszają przez śniegi do Gdańska. Jest zima stulecia, jazda starą warszawą dłuży się w nieskończoność. W pierwszy dzień świąt jest już po operacji. Profesor się uśmiecha.

Zima 1980 roku. 17-letni Andrzej ma imieniny i operację usunięcia kamienia z prawej nerki. Ósmego grudnia słyszy w radiu, że w Nowym Jorku zamachowiec zastrzelił Johna Lennona.

- Następnego dnia na obchodzie profesor powiedział, że da mi prezent. Prezentem było to, że wyciągnęli mi z nerki cewnik. To było coś - wspomina Andrzej Gawroński.

Opowiada, że jako dorosły już mężczyzna nadal pamiętał o lekarzu ze swego dzieciństwa. Zawsze, gdy tylko był w Gdańsku, wpadał do mieszkania przy Podmłyńskiej z jedną czerwoną różą, którą kupował w kwiaciarni naprzeciwko.

- To były krótkie wizyty, ale pełne emocji - mówi Andrzej Gawroński. - Profesor pytał o moje zdrowie, jak mi się żyje, o karierę zawodową. Ostatni raz rozmawialiśmy krótko przed jego śmiercią. Miał 89 lat. Wyglądał na schorowanego, ale nigdy o tym nie mówił. Podczas żadnej z tych rozmów nie mówił o sobie, nigdy nie wspomniał o swoich problemach ze zdrowiem.

<!** reklama>Gdy sześć lat temu profesora zabrakło, były pacjent nadal pielęgnował ten zwyczaj, jeżdżąc z różą do żony doktora Sztaby, Barbary.

- O Andrzeju i jego niezwykłej relacji z ojcem wiedziałyśmy z siostrą od dawna. Tata opowiadał o skomplikowanym przypadku i o przywiązaniu. Ale nigdy nie mówił o tym w kategoriach własnego sukcesu. Raczej nazywał to szczęściem, które sprzyjało jemu i pacjentowi - mówi Ewa Sztaba-Chmielarz, córka profesora mieszkająca w Niemczech. Dodaje, że pacjentów zawdzięczających życie jej ojcu było wielu.

Niektóre historie sięgają jeszcze czasów wojennych, gdy początkujący lekarz Romuald Sztaba (dyplom uzyskał w 1936 roku na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego) został uwięziony w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, skąd przeniesiono go wraz z innymi medykami do obozów na Majdanku i w Gross-Rosen.

We wrześniu 1978 roku profesor otrzymał list z Australii.

„Czy przypomina Pan sobie chłopca chorego na tyfus, któremu ocalił Pan życie w czasie komisji SS na rewirze? Chłopca, który otrzymywał od Pana Rodziny paczki, a po wyzdrowieniu został tzw. rewirlauferem, obdarzonym przez Pana przydomkiem Błyskawica?” - napisał jeden z ocalonych, Tadeusz Ćwiertnia, mieszkający w Melbourne.

Pamiątka po profesorze

Kilka miesięcy po śmierci mamy (zmarła w listopadzie 2007 roku), córki Magda i Ewa zaprosiły Andrzeja Gawrońskiego do mieszkania rodziców przy Podmłyńskiej. Miał wybrać sobie po profesorze jakąś pamiątkę.

- Pamiętam, że Andrzej zwrócił uwagę na biurko. Stanął przy nim i zaczął je podziwiać. Zapytałam: „Chcesz to biurko?” Nie zapomnę wyrazu jego twarzy - mówi Ewa.

Od kilku dni biurko jest już w Bydgoszczy.

- Małe biurko wielkiego człowieka - zamyśla się były pacjent Romualda Sztaby.

Deski sosnowe oklejone jasnym dębem, dwa rzędy szuflad z prostymi uchwytami. Na środku płaska szuflada z zamkiem, ale brak kluczyka. W szufladzie napis wykonany ołówkiem „27 XII 1922” i stare plamy po przeciekających piórach wiecznych. Tu profesor trzymał kilka par okularów, których używał do czytania i pisania. Były tu także długopisy i ołówki, służące do pisania tekstów własnych oraz do zakreślania ciekawych fragmentów w tekstach cudzych. Powycinane z gazet artykuły z komentarzami skreślonymi ręką profesora znaleźć można poutykane w książkach (spora część imponującego księgozbioru nadal znajduje się w mieszkaniu). Duża szuflada ukrywała także nożyk do obcinania paznokci, lusterko i elektryczną maszynkę do golenia.

- Tata golił się zawsze przy biurku w swoim gabinecie. Nie lubił robić tego w łazience, bo było tam za ciasno i zbyt mało światła - mówi córka Ewa. Widok ojca pracującego przy biurku to jeden z obrazków z jej dzieciństwa.

Historia zwykłego mebla

W mniejszych szufladach po lewej i prawej stronie pochowane były książki medyczne, atlasy anatomiczne człowieka i rodzinne albumy z fotografiami. W jednej z górnych szuflad znajdowały się zwykłe zeszyty szkolne - jak się później okazało - pamiętniki profesora, do których nikt nigdy nie zaglądał (prawdopodobnie leżą gdzieś jeszcze w mieszkaniu przy Podmłyńskiej).

- Rodzice pobrali się w 1947 roku. Zamieszkali w pokoiku przerobionym z dyżurki lekarskiej. Biurko kupili później, gdy dostali dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Karolkowej w Warszawie. Było używane, nie stać ich było na nowy mebel. Potem pojechało z nimi do Gdańska. Żałuję, ale nic więcej o nim nie wiem. Dopiero po śmierci bliskich osób dociera do nas, że tak mało wiemy o przedmiotach, których używały, a nawet o nich samych - przyznaje ze smutkiem Ewa Sztaba-Chmielarz.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski