- Czy konferansjer może być gwiazdą? - pytają studenci. - Może, pod warunkiem, że nie gwiazdoruje - odpowiada im Maciej Puto. Taką samą zasadę wyznają jego koledzy po fachu.
<!** Image 3 align=right alt="Image 137982" sub="Ze wszystkich rodzajów konferansjerki Zdzisławowi Prussowi najbardziej odpowiada kabaretowa / Fot. Tadeusz Pawłowski">Bygdoszczanom nie trzeba go przedstawiać. To jego powalający głos dobiega często z miejskich scen i z centrum organizowanych przez ratusz imprez. Zresztą pożądany jest nie tylko przez nasze miasto. Za kilka tygodni poprowadzi galę sylwestrową, jedną z najważniejszych imprez w roku, w Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Będzie to prawie w 20. rocznicę rozpoczęcia przez niego kariery konferansjera.
- Po raz pierwszy w tej roli wystąpiłem 17 stycznia 1990 roku, prowadziłem w Sosnowcu, moim rodzinnym mieście, recital Krystyny Prońko, który zresztą sam dla niej wymyśliłem. W repertuarze znajdowały się kolędy, całość była nagrywana przez katowicką telewizję, co w tamtych czasach było ewenementem, nie mówiło się w telewizji o kościele - wspomina swój prezenterski debiut. Od tego czasu poprowadził setki gal, spotkań wieczorów, balów. Mimo ogromnego doświadczenia, nigdy nie idzie na łatwiznę, do każdego występu solidnie się przygotowuje.
Stworzyć atmosferę
- Mam koszmary - śmieje się Maciej Puto. - Śni mi się, że stoję na wielkiej pustej scenie, za chwilę rozpocznie się gala, którą prowadzę. Ale czego ona dotyczy, co mam mówić, tego nie wiem! Na szczęście to tylko sen, w rzeczywistości nie wyobrażam sobie być nieprzygotowanym! Często ze sceny czytam dziesiątki nazwisk, nie wybaczyłbym sobie, gdybym się pomylił - opowiada konferansjer. Kim dokładnie jest osoba określana tym mianem? - Rolą konferansjera jest stworzenie odpowiedniej atmosfery przed występem gwiazdy wieczoru. Studenci pytają mnie, czy konferansjer też może być gwiazdą. Może, jeśli sam nie gwiazdoruje - mówi. Tej roli nigdzie się nie uczył, podglądał „wielkich”: Irenę Dziedzic, Bogusława Sobczuka, Andrzeja Jaroszewskiego.
<!** reklama>- Wielokrotnie przypominałem już słowa Piotra Bałtroczyka, który powiedział kiedyś, że dobry konferansjer jest jak biustonosz: niby niepotrzebny a podtrzymuje całość - żartuje Andrzej Gawroński. Poczucia humoru nie brakuje też podczas prowadzonych przez niego imprez, których organizatorem jest Miejski Ośrodek Kultury. To właśnie dystans i pozytywne nastawienie ratuje go z opresji. Czy miewał w pracy trudne chwile? Twierdzi, że nawet traumatyczne. - To było w Świeciu, w którym zresztą bardzo lubię pracować, jest tam bardzo fajna publiczność. Zagadywałem widzów i nagle postanowiłem użyć sowa „wyeluowało”. Nie wiem, skąd przyszło mi do głowy, dlaczego nie użyłem jakiegoś zamiennika! W każdym razie próbowałem trzy razy i nie udało się tego wymówić. Powiedziałem więc widowni, że nie potrafię poradzić sobie z tym wyrazem. W odpowiedzi dostałem gromkie brawa. A mogli mnie przecież wygwizdać! - wspomina z przymrużeniem oka. Pracę jako konferansjer zaczynał na początku lat 90. - Pracowałem wtedy w radiu, organizowaliśmy spotkania plenerowe, pikniki. Miałem gadanego, okazało się, że sobie radzę, pojawiły się więc kolejne oferty - opowiada. Jedną z imprez, którą najmilej wspomina, jest koncert Dżemu przy okazji zlotu miłośników Hondy Golding. Nie ma propozycji marzenie, na którą czeka. Po prostu robi swoje. Wie jednak, że poradziłby sobie w roli prowadzącego festiwal w Sopocie - nie odrzuciłby oferty prowadzenia tego koncertu.
Patrzeć w oczy
Podobnie jak u Andrzeja Gawrońskiego, radio było początkiem drogi Jacka Pawlewskiego, bydgoszczanina znanego w kraju z prowadzenia programów telewizyjnych i rozmaitych imprez z udziałem publiczności. - Wszystko zależy od tego, jaką imprezę się prowadzi. Gdy jest to sport, trzeba być sobą, postawić na naturalność. Nie można bać się ludzi, patrzeć im prosto w oczy. Dla rozluźnienia atmosfery można zacząć dowcipem, na przykład: dlaczego we Wrocławiu podczas meczu koszykówki Polska-Litwa na mistrzostwach Europy zgasło światło? Bo zgasił Lampe! (Maciej Lampe, koszykarz naszej reprezentacji - przyp. red.) - wspomina Jacek Pawlewski. Inaczej jest w prowadzeniu gali z udziałem dużej publiczności. - Każda impreza jest wyjątkowa, choć uważam, że ten najważniejszy występ wciąż przede mną - śmieje się. Poważnieje, gdy wspomina prowadzenie programu dla TVP2 „Na żywo” z Kamienia Pomorskiego” po pożarze hotelu socjalnego. Od wtorku przebojowego bydgoszczanina będzie można oglądać w „Magazynie Ekspresu Reporterów”. Ponadto chciałby zainteresować producentów programem opartym na nieobecnej dotąd w naszej telewizji formule. Co to za pomysł, nie zdradza. Mówi tylko, że chciałby prowadzić w telewizji dobry program rozrywkowy na poziomie.