Hołd bezbronnym ofiarom wojny w Ukrainie na Starym Rynku w Bydgoszczy

Ja się uparłam. Fatalnie mi się w tym oddycha, jak wszystkim, a zwłaszcza takim jak ja astmatykom. Ale się nie daję. Pani mama, która nie odmawiała mi wolnej woli, kichała co chwilę, a jej przedszkolaczka zanosiła się kaszlem, ale nic to – przecież niczego już nie muszą. Dwa lata za maskami absolutnie nie nauczyły młodszych i starszych Polaków przedcovidowych standardów azjatyckich: zasłoń twarz, jeśli jesteś przeziębiony (lub, co gorsza…), zadbaj o innych. Co tam, wystarczyło, że zdjęli nakaz (choć mądrzy eksperci odradzali). Piekła nie ma. A może jest, tylko widać je z prywatnych doświadczeń, a nie statystyk. A te wydają mi się równie poważne co wcześniej, przed 28 marca.
To Cię może zainteresować
Covidem dotkniętych jest lub było w ostatnich dniach bardzo wielu moich znajomych i członków rodziny. Od kilkumiesięcznego dziecka do wiekowego pana. Od łagodnych objawów, przez trawiący tygodniami kaszel po śmierć… Może dla resortowych sprawozdań to bez znaczenia, ale każdy chory to osobny strach, własna historia. Nieco może trochę patetycznie odniesiona przeze mnie do klasyki literatury.
Pamiętają Państwo „Na Zachodzie bez zmian”, szkolną lekturę autorstwa pacyfisty Remarque’a? Narratorem opowieści z pierwszowojennego frontu był tam Paweł Baumer. Mimo młodego wieku, szybko nauczył się (prze)życia w okopach wojennych i bardzo długo udawało mu się przetrwać. A jednak, pewnego dnia 1918 roku, gdy na wielkiej scenie działań wojennych działo się tak niewiele, że oficjalny komunikat propagandowy informował neutralnie, że dziś „na Zachodzie bez zmian”, nasz miły bohater zginął. Jedno życie przy hekatombie? Cóż to znaczy…
Więc nie, nie chcę przyjąć do wiadomości przedwcześnie, moim zdaniem, odwołanej pandemii. Jak każdy wypatruję jej definitywnego końca, ale teraz ciągle się jej jeszcze boję. A ten strach wzmaga beztroska współobywateli. I dodatkowy niepokój, o całkowicie nieprzewidywalny skutek nowej, złożonej sytuacji, wywołanej wojną na Ukrainie. Nasi goście z Ukrainy, z bagażem swoich tragicznych doświadczeń, wtapiają się – oby jak najszybciej i z jak największym powodzeniem – w polskie społeczeństwo. Ale ostatnią rzeczą, o jaką mogli zadbać w tej wielkiej ucieczce była prewencja sanitarna. Tyle tylko, że nie widać, przynajmniej na razie, większego zainteresowania zmianą tego stanu rzeczy. We wtorek przed południem wybraliśmy się do kampusu Wyższej Szkoły Gospodarki, uczelni mocno zaangażowanej w pomoc Ukraińcom. Zostało tam zorganizowane stanowisko do szczepień przeciw koronawirusowi, z ukraińskojęzycznym lekarzem do kwalifikacji. Punkt został szybko zlikwidowany, wobec kompletnego braku chętnych. Może zawiódł marketing, może uchodźcy mają ciągle na miejscu ważniejsze (?) sprawy do załatwienia, trzeba jednak pamiętać, że wobec tego procent „wyszczepienia” naszego polsko-ukraińskiego społeczeństwa jeszcze spadł. Więc moim skromnym zdaniem, w obliczu tego dodatkowego wyzwania, odtrąbienie sukcesu jest tym bardziej przedwczesne...
Jeżdżę sobie zatem zamaskowana tymi tramwajami, wzbudzając swoją twarzową demonstracją coraz większe, nomen omen, niezdrowe zainteresowanie. Może nawet wyglądam właśnie podejrzanie, jak zarażona, skoro ta „szmata” na twarzy, choć nie trzeba? A niech tam, gapcie się. Mam nadzieję, że następnym razem, jak będziecie mieli katar, będziecie pamiętać, co się robi z maseczką.