Mówi, że został aktorem, bo nie miał na siebie żadnego pomysłu. Krzysztof Kowalewski w poniedziałek po południu odebrał w Bydgoszczy nagrodę Animocji za szczególne osiągnięcia w dziedzinie dubbingu.
W filmie debiutował w wieku 23 lat, w „Krzyżakach” Aleksandra Forda. - Debiut to chyba za dużo powiedziane. Wiecie kogo tam grałem? Jednego z łuczników angielskich. Czy mnie tam widać? W pewnym sensie tak. Jest scena, gdy nagle łucznicy w tumanach bitewnego kurzu wypuszczają z łuków strzały. No i jak się tak przyjrzycie, to czwarta od góry jest moja - żartował Krzysztof Kowalewski. - Na planie spędziłem 1,5 miesiąca, z czego dni zdjęciowych miałem chyba ze dwa.
Jeden z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych, filmowych i dubbingowych przyjechał do Bydgoszczy na 8. edycję Międzynarodowego Festiwalu Filmów Animowanych Animocje i odebrał nagrodę za szczególne osiągnięcia w dziedzinie dubbingu - jedyne takie wyróżnienie w Polsce. Publiczności opowiadał między innymi o swoich początkach w zawodzie.
- Przed maturą tkwiłem w takim towarzyskim tyglu - mówił. - Nie w głowie mi było myśleć o przyszłości. Szybko jednak się okazało, że wszyscy moi koledzy mają już plan na siebie, a ja w końcu zostałem sam. I wtedy pomyślałem, że skoro moja mama jest aktorką [Elżbieta Kowalewska - przyp. red.], to i ja w to pójdę. Odradzała, mówiła, jaki to niewdzięczny zawód, ale ja nie posłuchałem. Oczywiście nie żałuję, ale zawód to w istocie niewdzięczny i poniekąd niewolniczy, bo tak naprawdę cały czas trzeba w nim realizować czyjeś widzimisię.
W pierwszej próbie nie dostał się do szkoły aktorskiej. Zwrócił jednak na siebie uwagę - brwiami. - Pewnego razu zostałem wywołany na zajęciach przez prof. Mariana Wyrzykowskiego. Kazał mi stanąć na środku i coś recytować. Powiedziałem, co było trzeba, a gdy skończyłem zapadła cisza. Pomyślałem sobie "nie jest źle". Wtedy prof. Wyrzykowski powiedział: "Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że gdy pan mówi, to każde słowo podkreśla ruchem brwi? To niesłychane, fenomenalne" - opowiadał.
Przed kolejnym startem do szkoły teatralnej, odradzał mu to jeden z profesorów. - I tak mnie rozwścieczył, że pomyślałem „ja wam wszystkim pokażę” i się dostałem - opowiadał. - Początki miałem jednak kiepskie, po pierwszym semestrze chciałem rzucać studia. Aż w końcu zacząłem rozumieć, o co w tym aktorstwie chodzi i poczułem, że to nawet fajne. Tak mi zostało do dzisiaj.
Kowalewski opowiadał też o swojej współpracy ze Stanisławem Bareją - zagrał w jego „Brunecie wieczorową porą”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” i w kultowym „Misiu”. - Byłem bardzo zadowolony z tych propozycji, bo przemawiał do mnie ten konkretny rodzaj żartu, który był w scenariuszach Stanisława Tyma - mówił.
Rolę gospodarza Stanisława Anioła w „Alternatywy 4” jednak odrzucił. - Nie podobał mi się ten scenariusz, nie czułem tam polotu. Nie żałuję - mówił.
Wiele osób zna go doskonale z roli w słuchowisku radiowym „Kocham pana, panie Sułku”. Razem z Martą Lipińską wykreowali w nim niezapomniane postaci. Czy było tam miejsce na improwizację? - Żadnego, w dużej mierze dlatego, że scenariusz był bardzo precyzyjnie napisany, a żarty opierały się często na szyku słów - opowiadał.
Z publiczności padło też pytanie o współczesne aktorstwo. - W gruncie rzeczy ten zawód został sprofanowany - odpowiedział Kowalewski. - Najgorsza jest ta masa serialowa - to prawie masa krytyczna, strasznie marna. A swoje dokładają jeszcze fatalne scenariusze. Do tego brak odpowiedniego wykształcenia i - co najgorsze dla aktora - brak rozumu. Oczywiście nie można wszystkich wrzucać do tego worka - są wybitni młodzi aktorzy, są też wybitne seriale, polskich jednak nie oglądam - nie daję rady. Za to polskie kino jest coraz lepsze.
Krzysztof Kowalewski w Bydgoszczy: Zostałem aktorem, bo nie ...
Co go zachwyciło ostatnio? - "Cicha noc" Piotra Domalewskiego - odpowiedział. - W tym filmie wszystko jest wyjątkowe, łącznie z tym, ze reżyser jest debiutantem.
Mam Pytanie - rozmowa z Magdaleną Mateją o Smoleńsku.