Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kosmiczne koronabzdury. Fake newsy czasów pandemii

Witold Głowacki
Witold Głowacki
123RF
W trakcie pandemii boimy się zarówno koronawirusa, jak i gospodarczych czy psychologicznych skutków stanu kwarantanny. To idealne warunki do szerzenia dezinformacji i rozprzestrzeniania fake newsów na ogromną skalę.

Nie wiem, czy państwo wiedzą, ale w chińskim Wuhan od kilku lat w superlaboratorium biologicznym o poziomie ochrony P4 toczyły się ściśle tajne badania nadzorowane przez służby największych światowych potęg. To tam mianowicie trafił niezwykły pozaziemski wirus pobrany przez sondę Rosetta z powierzchni komety 67P. Naukowcom mimo wytężonej pracy nie udało się rozszyfrować jego struktury - zamiast tego doszło do incydentu, w wyniku którego wirus wydostał się z laboratorium. Tak właśnie zaczęła się pandemia. Rządy wciąż nie chcą powiedzieć nam prawdy - tymczasem to, co nazywamy „koronawirusem”, tak naprawdę pochodzi z kosmosu i jest zdolne modyfikować ludzkie DNA. Czy mamy szanse pokonać taką epidemię? A może to w ogóle nie epidemia, tylko początek pozaziemskiej inwazji?

Tak, to oczywiście kosmiczna bzdura - w ścisłym tego słowa znaczeniu. A zarazem jeden z nowszych i - trzeba przyznać - bardziej barwnych z dziesiątków fake newsów, którymi w ciągu zaledwie kilku miesięcy obrosła pandemia. Jest ich już naprawdę wiele. Pierwsze z nich powstawały natychmiast po pojawieniu się w mediach informacji o pierwszych zachorowań. Niektóre tworzono na zlecenia rzadów - jak choćby ten, według którego w Wuhan miało dojść do amerykańskiego ataku bronią biologiczną - z równym zapałem rozprzestrzeniały go trolle pracujące dla Kremla, jak i pracownicy chińskich służb. Czasem zaś wszystko szło na żywioł. Ot tak, jak w wypadku bardzo pechowej marki piwa.

W Stanach Zjednoczonych jedną z najpopularniejszych marek piwa jest Corona. To piwo, dostępne także w Polsce, jednak raczej jako produkt niszowy, w Stanach jest odpowiednikiem naszego Żywca czy Tyskiego. Tuż po wybuchu epidemii jego nazwa została jednak niemal natychmiast skojarzona przez Amerykanów ze słowem „coronawirus”. Dla producenta piwa oznaczało to katastrofę.

Trudno dziś powiedzieć, czy zaczęło się to od internetowego mema, działań specjalistów od czarnego PR, czy od zbiorowych nieporozumień językowych. Faktem jest, że w angielskim słowo „corona” oznacza koronę tylko jako pochodzący z łaciny termin naukowy, stosowany przez historyków, archeologów czy biologów. Proste obrazowo-językowe skojarzenie widocznych pod mikroskopem charakterystycznych wypustek w otoczce koronawirusa z królewską koroną, w języku angielskim zatem nie działa tak, jak np. w polskim. Stad też wielu gorzej wykształconych Amerykanów musiało sobie zadawać pytanie, co właściwie oznacza ta „corona” w nazwie „coronawirus”. Zadawali je zaś sobie dokładnie tak, jak mógłby to sobie wyobrazić bardzo złośliwy satyryk.

W błyskawicznym tempie w Google zapytania takie jakie jak „Corona beer virus”, „coronavirus beer” i tym podobne osiągnęły gwałtowne skoki wyszukiwań. Kilka tygodni po początku epidemii ponad jedna trzecia Amerykanów była w sondażach święcie przekonana, że piwo Corona ma jakiś związek z wirusem. Prawie jedna trzeciej badanych deklarowało, że obecnie w życiu po nie sięgnie. Producent piwa zanotował straty liczone w dziesiątkach milionach dolarów, jego akcje znacząco spadły na giełdzie. Wszystko na długo przedtem, zanim w Stanach Zjednoczonych w ogóle zaczęły się lawinowe wzrosty zachorowań.

Trochę to znak czasów, trochę marna miara kondycji intelektualnej ludzkości, a trochę dowód na to, że warto uważać na każde słowo. I to bardzo. Kiedy ostatnio Donald Trump rzucił w swoim stylu, że koronawirusa można wykończyć wybielaczem, w samym stanie Nowy Jork w ciągu doby odnotowano ponad 30 przypadków koniecnzości udzielenia pomocy medycznej po wypiciu płynów wybielających. Joe Biden, konkurent Trumpa w wyścigu do prezydentury, punktuje zaś w oczach wyborców ogłaszając publicznie, że wybielacz nie jest lekarstwem na koronawirusa.

A co właściwie z naszą kosmiczną bzdurą? Otóż sonda Rosetta po 10 letniej podróży w przestrzeni kosmicznej rzeczywiście umieściła w 2014 roku swój innowacyjny lądownik Philae na komecie 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Rzeczywiście tez udało się przeprowadzić - choć tylko w częściowym zakresie znacznie węższym od planowanego - badania znajdujących się tam substancji.

Po pierwsze jednak nie było tam żadnego materiału zawierającego RNA czy DNA, czyli żywego, co jest oczywistością nawet dla większości laików. Po drugie sonda nigdy nie wróciła na Ziemię, tylko w 2016 roku zakończyła misję kontrolowanym upadkiem na powierzchnię komety. Wcześniej krążyła na jej orbicie przesyłając dane o komecie. Lądownik zdołał podziałać ledwie trzy dni, wylądował na jednym boku i do tego w cieniu - tak niefortunnie, że mógł ładować swe baterie światłem słonecznym przez zaledwie nieco ponad godzinę na dobę, co uniemożliwiło ich napełnienie i tym samym długotrwałe działanie.

Nawet gdyby misja zakończyła się pełnym powodzeniem, powrót sondy byłby fizycznie niemożliwy - nie miała ona ani napędu pozwalającego na kolejną 10-letnią podróż na Ziemię, ani też wystarczających rozmiarów i osłon, by przejść przez wyższe warstwy ziemskiej atmosfery. Urządzenie zdolne do podróży „tam” i „z powrotem” musiałoby mieć znaczne rozmiary, drugi napęd lub odpowiedni zapas paliwa i kosztowałoby wiele miliardów dolarów.

Gdyby zaś nawet udało się w ramach tej misji dostarczyć jakikolwiek materiał - np. skalny - na Ziemię i tak nigdy nie trafiłby on do chińskiego laboratorium. Misja Rosetta była realizowana przez Europejską Agencję Kosmiczną we współpracy z NASA - kraje, które miały w jej kwestii najwięcej do powiedzenia to Francja (dostarczyla rakiete i sondę), Niemcy (zbudowały lądownik) i Stany Zjednoczone (know-how NASA i część funduszy).

Jak widać powyżej, znacznie szybciej można opowiedzieć całkowicie wyssaną z palca historię o pozaziemskim pochodzeniu wirusa, niż dostarczyć rzeczowych argumentów dowodzących jej nieprawdziwości. Na tym właśnie opiera się spora część strategii dezinformacyjnych - fałszywa informacja o sensacyjnym charakterze rozprzestrzenia się znacznie szybciej i budzi znacznie więcej zainteresowania niż jej nudnawe, rzeczowe dementowanie.

Najlepiej zaś, jeśli fake news jest skomponowany w oparciu o kilka informacji jak najbardziej prawdziwych, lub stanowi łatwe wyjaśnienie kwestii spornych czy wątpliwych.

Bo przecież w Wuhan naprawdę działa supernowoczesne laboratorium wirusologiczne o wysokim poziomie ochrony P4 (w Polsce nie mamy ani jednego takiego). W dodatku naprawdę istnieją pewne nienajgorzej uzasadnione podejrzenia, że początek pandemii mógł mieć jakiś związek z prowadzonymi tam badaniami. Oskarżały o to Pekin już zarówno amerykańska CIA, jak i brytyjski komitet bezpieczeństwa COBRA. Brak tu wprawdzie twardych dowodów, nie brakuje też wielkiej globalnej polityki, ale wątpliwości co do dochowania w laboratorium w Wuhan wszystkich procedur bezpieczeństwa nie są całkowicie pozbawione podstaw. Istnieje między innymi teoria, według której szeregowi pracownicy laboratorium mieli trudnić się pokątnym handlem zwierzętami przeznaczonymi do badań. Niektóre z nich miały nie trafiać na laboratoryjne stoły, tylko na słynny już „mokry targ” w Wuhan.

Powstało na ten temat wiele artykułów, są dostępne w sieci, cześć z nich przygotowały znane z wiarygodności media. Ktoś, kto szuka potwierdzenia naszej kosmicznej bzdury, może na nie trafić - w ten sposób utwierdzając się w myśli, że „coś jest na rzeczy”.

Tu kłaniają się wyniki badań - także tych prowadzonych na bieżąco. Badacze Oxford University i Reuters Institute przejrzeli 225 anglojęzycznych przykładów dezinformacji powstałych w ciągu pierwszych 3 miesięcy roku. Zaobserwowali wzrost liczby tych dotyczących koronawirusa o 900 proc między styczniem a marcem. 59 proc tych fake newsów stanowiły fałszywe informacje z „ziarnkiem prawdy”, będące przeinaczeniem, reinterpretacją lub manipulacją faktami. 38 proc. ogółu fake newsów stanowiły fałszywe informacje całkowicie sfabrykowane, czyli wyssane z palca. Rzecz jasna o wiele lepiej „rozchodziły się” w sieci fake newsy pierwszego rodzaju.

A zatem fake news o kosmicznym wirusie jest zmyśleniem, w które wpleciono kilka realnych wątków (misja Rosetta, laboratorium P4 w Wuhan) a nawet względnie zasadne podejrzenia o związek między istnieniem laboratorium z miejscem, w którym zapoczątkowana została epidemia. To bardzo skuteczna kompozycja - elementy prawdziwe lub prawdopodobne uwiarygodniają całą kosmiczną bzdurę, czyniąc z niej całkiem skuteczną narrację dezinformacyjną.

Nie zawsze tak jednak musi być. Czasem wystarczy tylko połączyć kilka lęków - całkiem realnych, choć opartych na wyssanych z palca podstawach.

W Wielkiej Brytanii doszło w ostatnich tygodniach już do ponad 60 podpaleń masztów operatorów komórkowych z urządzeniami zapewniającymi działanie sieci 5G. Podobne przypadki mają miejsce w innych krajach Europy na przykład w Irlandii czy Holandii. Notowane są też liczne próby niszczenia masztów i innej infrastruktury 5G. Straty idą już w miliony euro - a zjawisko tylko się nasila.

Tak właśnie wyglądają efekty spotkania ruchu przeciwników sieci 5G z fakenewsową teorią o jej związku z epidemią.

Ruch mocno zideologizowanych przeciwników sieci 5G - analogiczny do np. ruchów antyszczepionkowych zaczął się kształtować już kilka lat temu. Jego aktywiści twierdzili początkowo, że infrastruktura sieci 5G będzie emitować zabójcze promoeniowanie - podobnie jak twierdzili ich poprzednicy, którzy próbowali zwalczać wszystkie kolejne technologie telefonii komórkowej i mobilnego internetu. Promieniowanie miałoby nas ogłupiać, osłabiać naszą odporność i płodność, wreszcie powodować nowotwory albo autyzm. Jednym słowem mocno nam szkodzić.

Potem pojawiła się nowa teoria - otóż sieć 5G będzie narzędziem totalitarnej kontroli - za jej pośrednictwem śledzone będą wszystkie nasze poczynania, wypowiedzi, z czasem nawet myśli. Według przeciwników sieci 5G to robota dążących do wszechwładzy rządów. Ich obawy są jednak w w gruncie rzeczy wcale tak bardzo nieodległe od niektórych marzeń managementów największych cyfrowych korporacji, które rzeczywiście chciałyby mocno poszerzyć swe zasoby danych na nasz temat z pomocą urządzeń typu „internet of things” działających za pośrednictwem

Jak z tym wszystkim połączyć epidemię? Dla chcącego nic trudnego.

Dla wierzących w zabójcze promieniowanie sieci 5G jest prostsza teoria. Otóż infrastruktura 5G ma rozprzestrzeniać epidemię. Jak? Albo bezpośrednio „emitując” czy „przesyłając” koronawirusa (serio, serio), albo też z pomocą zabójczego promieniowania osłabiając naszą odporność.

Zwolennicy teorii o 5G jako narzędziu totalitarnej kontroli mają natomiast nieco bardziej skomplikowaną wersję całej historii. Otóż celowo wywołana przez rządy (rząd światowy/tajną grupę dążącą do władzy nad światem/miliarderów) epidemia ma być uzasadnieniem dla masowej akcji szczepień przeciwko COVID-19. W jej ramach jednak oprócz szczepionki podawane lub wszczepiane będą ludziom mikroczipy - oczywiście służące jeszcze dalej idącej totalitarnej kontroli i komunikujące się z władzami za pośrednictwem, a jakże, sieci 5G.

Tak oto można było połączyć fantazmaty przeciwników 5G i antyszczepionkowców w miksturę o działaniu całkowicie dosłownie łatwopalnym. Wystarczyło skumulować lęki w jednej strategii dezinformacyjnej.

Sytuacja, w której społeczeństwo się wspólnie czegoś boi, jest zresztą znakomitą sposobnością, by rozsiać pogłoski o czymś jeszcze straszniejszym, czego należałoby się bać jeszcze bardziej.

Tak było w połowie kwietnia w Polsce. Choć Polacy powszechnie obawiali się rozwoju epidemii, polskie media społecznościowe dosłownie zalewały wtedy przekazywane poufnie od użytkownika do użytkownika za pośrednictwem komunikatorów czy sms-ów rzekome ostrzeżenia od „znajomych” czy „krewnych” pracowników Instytutu Badań Jądrowych w Świerku. Według tych wiadomości kierownictwo miało tam rzekomo zalecić zespołowi, by zachował daleko idącą ostrożność w związku ze zbliżającą się do Polski potężnie radioaktywną chmurą z pożarów w rejonie Czarnobyla.

Czy to nie byłoby potworne? Najpierw epidemia, a potem skażenie nuklearne? No właśnie. O to dokładnie chodziło autorom tej dezinformacji - co do której zresztą wszystkie przesłanki sugerują, że powstała w którejś z siedzib rosyjskiej RIA FAN gdzieś w Petersburgu czy na jego obrzeżach.

Instytut w Świerku musiał w każdym razie oficjalnie dementować te pogłoski - co zresztą skutkowało kolejną falą fake newsów - tym razem sugerujących rzekomą awarię reaktora Maria w podwarszawskiej placówce. Specjaliści od atomistyki musieli natomiast tłumaczyć, że pożary w rejonie Czarnobyla, owszem, spowodowały powstanie chmury dymu, natomiast nie odnotowano w związku z nimi żadnego wzmożonego promieniowania. Konieczne też było wyjaśnianie, że sarkofag, którym przykryto zniszczony reaktor w Czarnobylu, bez problemu wytrzyma nie tylko pożar traw, ale i solidne bombardowanie.

Tak właśnie łatwo szerzy się dezinformacje, gdy społeczeństwo pogrążone jest w lękach. Sytuacja pandemii sprzyja temu wyjątkowo - możemy się więc spodziewać dalszego zalewu fake newsów

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kosmiczne koronabzdury. Fake newsy czasów pandemii - Portal i.pl