<!** Image 1 align=left alt="Image 25261" >Ot i mamy kryminalną zagadkę. W sądzie trwa proces młodego mężczyzny oskarżonego o pedofilię. Z naszych informacji wynika, że akt oskarżenia opiera się na zeznaniu napastowanego dziecka. Ośmioletniej dziewczynce pokazano człowieka. Ten? Ten! I sprawa jasna. Czyżby? Trudno w tym wypadku mówić, żeby oskarżenie przygwoździło oskarżonego żelaznymi dowodami.
Tymczasem po kilku miesiącach od zatrzymania bohatera naszej historii, na tym samym osiedlu policja łapie innego człowieka, który miał dopuścić się pedofilii. To samo blokowisko nad Strugą, ten sam czas. Intrygujących zbieżności jest więcej: u drugiego zatrzymanego znaleziono podobno części ubrania, dokładne takie, jakie opisywała dziewczynka - ofiara pierwszego napadu.
<!** reklama right>OK, wszystko jest możliwie, nawet to, że na tej samej małej przestrzeni zajętej kilkunastoma blokami i wieżowcami na krzyż, w tym samym czasie grasuje dwóch pedofilów w podobnym wieku. Nie takie cuda się zdarzały. Możliwy jest jednak i inny wariant, że pod bodaj najobrzydliwszym zarzutem w całym kodeksie karnym sądzony jest Bogu ducha winny człowiek, któremu samo już zatrzymanie może złamać życie. Zamieszany w pedofilską aferę - takiego garbu trudno się pozbyć.
Nie ma poważnych spraw, w których nie pojawiałyby się wątpliwości. Tylko w stalinowskich procesach wszystko było jasne, proste i bezdyskusyjne. Jeśli wątpliwości są, to prostu trzeba je wyjaśnić. Dramat pojawia się wtedy, gdy wątpliwości się nie dostrzega. Boję się, że tak to właśnie wygląda w tym przypadku. Nie rozumiem sytuacji, w której sami policjanci wątpią, czy przed sąd trafił właściwy „klient”, pojawiają znaki zapytania wielkie jak byk, a sądowy młyn - jak gdyby nigdy nic - mieli dalej. A jeśli rzeczywiście mieli nie tego co trzeba?