Z JULIANEM SZUMIELEM, jedynym inowrocławskim weteranem odznaczonym wojennym Krzyżem Virtuti Militari rozmawia Renata Napierkowska.<!** Image 2 align=none alt="Image 220746" sub="Julian Szumiel do wojska zgłosił się w Wilnie w 1944 roku. Służbę zakończył w roku 1976 w stopniu pułkownik / Fot.:Renata Napierkowska">
Jak to się stało, że Pan urodzony na Wileńszczyźnie trafił do polskiego wojska?
Pochodziłem z polskiej rodziny i zawsze czułem się Polakiem. W Wilnie było środowisko międzynarodowe. Żyło tam nie tylko wielu Litwinów, ale również Polaków, Żydów, Białorusinów i Rosjan. Kiedy wybuchła wojna, to stosunki pomiędzy poszczególnymi nacjami bardzo się pogorszyły, uwidoczniły się dzielące nas różnice. Miałem 19 lat, kiedy umarli mi rodzice. Gdy Rosjanie w 1944 roku weszli do Wilna, zgłosiłem się na ochotnika do komisji rekrutacyjnej i przyjęli mnie do wojska. Najpierw wywieźli nas do miejscowości Siemielowo na terenie ZSRR. Było tam dwanaście tysięcy Polaków, którzy - tak jak ja - chcieli wrócić do kraju i walczyć o jego wolność. Mieliśmy polskie i rosyjskie mundury, bo dla wszystkich polskich zabrakło. Spaliśmy pod namiotami, uczyliśmy się musztry, strzelania, taktyki. Po tym przeszkoleniu trafiłem do Polski i zostałem przydzielony do 19. Batalionu Saperów. Dowódcą kompanii, do której mnie przydzielono był Rosjanin, a plutonu starszy sierżant podchorąży Tadeusz Sybilski, uczestnik powstania warszawskiego i kawaler Krzyża Walecznych. Dowódcą batalionu był natomiast kapitan Smarzewski. Wojennego rzemiosła uczyłem się więc od najlepszych. Kwatery mieliśmy w ziemiankach. Warunki były trudne do zniesienia. Uczyliśmy się tam minowania i rozminowania. Całe szkolenie przebiegało według reguł Armii Radzieckiej. Ukończyłem tam też kurs podoficerski.
Jak przebiegał Pana szlak bojowy?
W końcu stycznia z miejscowości Mordy wyruszyliśmy w kierunku Siedlec, Mińska Mazowieckiego i dalej do Warszawy. W lutym ruszyliśmy w kierunku frontu, gdzie jeszcze bronili się Niemcy. Dziennie pokonywaliśmy po 35 kilometrów. Pogoda była mroźna, wiał porywisty wiatr, a my maszerowaliśmy w kierunku Wrocławia, gdzie Niemcy trzymali miasto w okrążeniu. Po oswobodzeniu Wrocławia ruszyliśmy w kierunku rzeki Nysy Łużyckiej, gdzie nastąpiła ofensywa. Dostałem rozkaz rozminowania brzegów Nysy. My, Polacy, dobrze się spisaliśmy. Przeszliśmy przez rzekę i dotarliśmy do miasta Nysy. Nasz batalion nie doszedł do samego miasta, bo skierowano nas do rozminowania dróg. Dużo naszych żołnierzy wtedy poginęło, wielu spoczywa we wspólnych grobach. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Budziszyna i Sybilski zlecił mi wysadzenie barykady. Wziąłem pięciokilowy ładunek na plecy i pod ostrzałem Niemców doczołgałem się i zaminowałem barykady. Po ich wysadzeniu Polacy ruszyli, a Rosjanie nam nawet podziękowali za tak sprawną akcję. Dowódca mnie i dwójce kolegów zlecił przyprowadzenie niemieckiego jeńca, byśmy mogli dowiedzieć się, jakie wróg ma plany. Wślizgnąłem się do niemieckiego okopu, ogłuszyłem śpiącego żołnierza i wspólnie z kolegami zaciągnęliśmy go do naszego sztabu. To nie była łatwa i bezpieczna akcja. Miałem jednak w czasie wojaczki szczęście. Przez cały szlak bojowy rozminowywaliśmy kolejne miasta: Trzebinię, Jasło, Krosno. Koniec wojny zastał mnie w Warszawie. Tam trafiłem do niszczenia zapór lodowych na Wiśle. Do sierpnia 1947 roku wykonywałem pracę sapera, a potem zostałem zdemobilizowany i przeniesiony do rezerwy. Jako uczestnik walk z okupantem hitlerowskim zostałem odznaczony: Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych oraz Złotym, Srebrnym i Brązowym medalem Zasłużony na Polu Chwały.
Tyle się mówi na temat oswobodzenia nas przez Rosjan. Jak układały się stosunki w tym polsko-radzieckim wojsku?
Rosjanie byli różni. Wielu z nich jawnie nienawidziło Polaków i wcale nie chciało walczyć czy umierać za Polskę, choć byli wśród nich i bardzo porządni ludzie. Jeden z radzieckich dowódców, który z pochodzenia był Ukraińcem, tęgo popijał, a kiedy zwróciłem mu uwagę, zagroził, że mnie zabije. Zabrał mi harmonię, na której grałem. Poskarżyłem się dowódcy batalionu i on kazał mu mi ją zwrócić. Wezwał mnie wtedy w nocy i powiedział, że mnie ubije. Uprzedziłem jednak chłopaków i poszli ze mną jako ochrona. Stchórzył i nie odważył się wtedy do mnie strzelić. Te nasze wzajemne relacje niekoniecznie były takie jak w filmach.
Kiedy Pan ponownie założył wojskowy mundur i jak trafił do Inowrocławia?
Kiedy dostałem bilet do cywila pojechałem do Elbląga, gdzie mieszkała moja siostra i szwagier. Poszedłem do pracy i tam poznałem moją przyszłą żonę. Szedłem do szwagra, a Danuta wracała z pracy. Tak mi się spodobała, że jak się mijaliśmy na moście, to ją pocałowałem. Spotkaliśmy się później u mojej siostry i w końcu wzięliśmy ślub. Do wojska wróciłem w 1951 roku. Poszedłem na kurs chorążych do Darłowa, potem zostałem dowódcą plutonu. Trafiłem do Przemyśla, a stamtąd wraz z moim pułkiem do Inowrocławia. Najpierw zostałem dowódcą kompanii, a później przez 15 lat dowodziłem batalionem. W 1976 roku w stopniu pułkownika zostałem przeniesiony do rezerwy.
Czy w Pana ślady poszły też dzieci?
Mam syna Bogdana, który jest pułkownikiem wojska i córkę Wiesławę, która pracowała w wojsku jako pracownik cywilny i wyszła za mąż za oficera. Zięć przeszedł do rezerwy w stopniu podpułkownika. Dziś już rzadko spotyka się takie wojskowe rodziny jak nasza.
- Julian Szumiel - Urodził się w Wilnie i sam jako ochotnik zgłosił się do polskiej armii. Był uczestnikiem walk o niepodległość Polski i przeszedł szlak bojowy dywizji wraz z Rosjanami. Julian Szumiel służbę wojskową zakończył w stopniu pułkownika.