<!** Image 1 align=left alt="Image 2750" >Wyjeżdżają. Niemcy wracają znad Morza Czerwonego, choć do końca egzotycznego urlopu zostało jeszcze kilka dni. Wyjeżdżają i Polacy. W drugą stronę, do egipskich kurortów. Przedstawiciele naszych biur podróży chwalą racjonalizm rodaków - my nie działamy impulsywnie, nie porzucamy biletów i hoteli, nie siejemy paniki. „Nie powinniśmy dać się zastraszyć terrorystom. Mamy prawo do wypoczynku” - przekonują. Więcej nawet - my mamy obowiązek wypoczynku. Wydaje się bowiem, że nasz „racjonalizm” jest wymuszony. Dla Niemca egipskie wakacje to piętnasta wizyta w ciepłych krajach w zasłużonym życiu zawodowym (albo wręcz po nim - bo tamtejsi emeryci zażywają wczasów wyjątkowo chętnie). Zachodni turysta zwykle rezyduje w klasowych hotelach. Dla niego więc zagrożenie jest realnie bliskie. Tak bardzo, że bez dyskusji wykłada kilkaset euro na natychmiastowy powrót. Naszym rodakom - mieszkającym często na tanich peryferiach kurortów - pozostaje modlitwa, że tam nic się nie stanie. Bo wczasy w Sharm-el-Sheik to dla wielu wakacje życia. Pieniądze odkładane miesiącami, a często wyłożone ze spłacanego miesiącami kredytu. Bez szans na jakąkolwiek „górkę” na niespodziewaną konieczność powrotu. A także bez „ubezpieczeń od kosztów rezygnacji” - kto myśli o tym, że będzie musiał odwoływać wyjazd, jeśli ten zbytek kosztuje kilkadziesiąt euro (a więc kilka tamtejszych obiadów)?
Kiedy wybuchła wojna w Iraku, byłam jedyną klientką biura, która ze strachu odwołała wyjazd do Turcji. Oczywiście, okazałoby się, że pojechałabym tam i wróciła bez szwanku. Za zmianę celu podróży musiałam dołożyć tysiąc złotych. I od tego czasu nie poleciałam już nigdzie.