Załoga Metronu zapamięta go jako tego, który się nie bał - organizował protesty, wywalczył zaległe pensje, twardo roz-mawiał z kierownictwem firmy. Wojciech Szkopiński miał być zwolniony dyscyplinarnie, ale w końcu zwolnił się sam...
<!** Image 2 align=right alt="Image 65880" sub="To zdjęcie doskonale obrazuje niedawną sytuację w Metronie. Wojciech Szkopiński z taczką przygotowaną
dla prezesa Leszka Pilarskiego. Ostatecznie to Szkopiński pożegnał się z firmą. / Fot. Jacek Smarz">W Metronie, znanej toruńskiej fabryce zegarów i wodomierzy, spokojnie przepracował 21 lat. Od początku do końca - na stacji prób, gdzie wodomierze kończą swą produkcyjną wędrówkę. W 22. roku pracy coś w niego wstąpiło.
- Stanąłem na czele protestu, bo nie było komu - mówi. - Nigdy nie byłem najdzielniejszy. Najtwardsi zawsze byli chłopacy z mechanicznego.
Związki nam nie pomogą
- Boże, ale niemedialny - szeptali dziennikarze, słuchając Szkopińskiego podczas protestów w fabryce. Tak szybko mówiącego człowieka ze świecą szukać. Załoga jednak rozumiała go dobrze. Miał posłuch.
Potrafił też kompletnie załamanych ludzi postawić na nogi. Bo strajki i protesty w Metronie od 2006 roku powtarzały się regularnie. Kto bardziej przebojowy albo po prostu bardziej nerwowy, z firmy, która trzy miesiące zalega z wypłatami, odchodził sam. Większość jednak wytrwała do czerwca tego roku. Prawdziwy dramat zaczął się właśnie latem, gdy okazało się, że zwolniona grupowo ponad setka pracowników nie dostała odpraw. Na jaw wyszły też pustki w zakładowej kasie zapomogowo-pożyczkowej. Kobiety, które straciły w niej kilkutysięczne wkłady, a na dodatek pracę, podczas protestów po prostu płakały.
<!** reklama>- Latem przejrzałem na oczy. Jest tak: Metron tonie już na serio. Żadne związki zawodowe nam nie pomogą. Trzeba samemu walczyć o własne pieniądze - wspomina Wojciech Szkopiński. - Protest zaczął wydział mechaniczny, zgrane chłopaki, zatrudnieni w fabryce od 20-30 lat. Ale potrzebny był ktoś, kto pokieruje. Zacząłem gromadzić ludzi na zebrania. I wtedy przekonałem się, że jak tyle lat z nimi pracuję, tak ich nie znam. Nie wiedzieli, jak zrobić protest. Tłumaczyłem, że, po pierwsze, trzeba się zjednoczyć.
Pracownikom Metronu udało się ułożyć listę postulatów (głównie finansowych), o które chcą walczyć, i stworzyć nieformalną grupę liderów. Każdy wydział miał mieć przynajmniej jednego reprezentanta. Opracowano też szczegółową strategię - wszyscy pracownicy mieli się mobilizować do protestów na placu przed zakładem, nie bać się ochroniarzy ani dyrekcji, rozmawiać z dziennikarzami.
- Bo dwieście osób to już jest tłum - stwierdza Wojciech Szkopiński.
Obiecali, że przyjdą...
Pod wodzą Szkopińskiego Metron protestował kilkakrotnie. Ostatni raz we wrześniu. Strajk trwał dwa tygodnie. Momentami bywało naprawdę gorąco. Choćby wtedy, gdy zdesperowani czekaniem na pensje pracownicy wdarli się do biurowca. Przez dwie godziny okupowali korytarz przed gabinetem prezesa Leszka Pilarskiego. Wizja rękoczynów wisiała w powietrzu.
Wojciech Szkopiński nie dawał się zbyć pustymi obietnicami. W rozmowach z dyrekcją sprawy postawił twardo: - Najpierw zaległe pensje, potem wracamy do maszyn.
- Wojtek, dzięki tobie dostaliśmy pieniądze za lipiec - usłyszał od kolegów pod koniec września. Również dzięki niemu w zakładowej stołówce spotkały się ze strajkującymi inspektorki z Państwowej Inspekcji Pracy. Wytłumaczyły ludziom, jakie mają prawa.
- Próbowałem również ściągnąć do nas Waldemara Szczepańskiego z Delegatury Ministerstwa Skarbu Państwa w Toruniu, ale nie chciał przyjechać. Próbowałem zainteresować polityków, ale też się nie udało. Omijali nas jak jakąś strefę skażoną - wspomina Szkopiński. - Anna Sobecka na przykład powiedziała, że „Metron to bardzo skomplikowana sprawa” i że będzie w niej „monitować”. Ale nie przyjechała do strajkujących.
Żona (nauczycielka) codziennie rano go pytała: - Wojtek, a po co ty do tej pracy idziesz, skoro nie płacą?
A on pośpiesznie tłumaczył kolejny raz, że „wie, wie, ale jeszcze chce coś dla ludzi zrobić”.
- Bo zdawałem sobie sprawę z tego, że za to, co robię, nikt mnie po głowie nie pogłaszcze - uśmiecha się. - Ale tak mnie w domu rodzice nauczyli: Obiecałeś coś Wojtek, to zrób. A ja ludziom obiecałem pomóc.
Może tylko nie do końca przewidział, jak będzie wyglądał poranek 4 października. Poprzedniego dnia wezwano go do kadr i wręczono dyscyplinarkę. Za podburzanie załogi do protestów. Papier podarł. Wkurzył się i zapowiedział, że „będzie dym”. Z załogą ustalił, że jak go rano nie wpuszczą na teren zakładu, to koledzy solidarnie za nim staną. Na placu.
O godz. 5 rano przed fabryką pojawił się Szkopiński wraz z ekipą TVN 24. Normalnie o 5.20 powinien przejść przez zakładową bramę i pójść na stacje prób. Ale ochrona nie chciała go wpuścić. Pomogła obecność kamery. Tajemnicą pozostanie wymiana zdań w biurowcu, która doprowadziła do tego, że Wojciech Szkopiński z Metronu odszedł, ale nie zwolniony dyscyplinarnie. Ostatecznie zwolnił się sam - na podstawie artykułu 55 (wina pracodawcy).
Pamięta, jak tamtego poranka stał przed Metronem i z komórki dzwonił do kolegów. - Obiecaliście, że przyjdziecie... - mówił, kręcąc się nerwowo przed bramą. Wtedy gorycz zawodu mieszała się ze wściekłością. Dziś żal mija.
Po Szkopińskim zwolnienia dyscyplinarne wręczono jeszcze trzem pracownikom wydziału mechanicznego. Solidarność załogi została rozbita. Wbrew obietnicom, które padły podczas wrześniowego strajku, ludzie z produkcji nie dostali do 10 października pensji za sierpień. Nadal na nie czekają.
Nie jestem bohaterem
- Pochodzę spod Włocławka. Moi rodzice prowadzili sklep spożywczy. W domu nauczono mnie, żeby dotrzymywać obietnic, nie kłamać i pomagać drugiemu człowiekowi - tłumaczy. - Nie jestem żadnym bohaterem. Nigdy nie należałem do żadnych związków zawodowych. Może dlatego, że całe 22 lata przepracowałem w Metronie, a tu związki nigdy nie były takie, bym im zaufał.
Życia nauczyło go wojsko, a konkretnie dwa lata w jednostce specjalnej w Lublinie, gdzie trafił po maturze. W Toruniu osiadł za sprawą żony. Do Metronu trafił w 1986 roku. Najlepiej wiodło mu się, jak większości pracowników Metronu, do prywatyzacji, czyli do roku 2001. Potem, gdy państwowa fabryka stała się spółką pracowniczą pod wodzą prezesa Leszka Pilarskiego, zaczęła się stopniowa jazda w dół.
Wojciech Szkopiński na razie pozostaje bez pracy.