Heliodor K., znany bydgoski neurochirurg, twierdzi, że łapówki dawali mu pacjenci w dowód wdzięczności. Z zeznań niektórych świadków w toczącym się procesie wynika jednak, że gruba koperta mogła decydować o terminie operacji.
<!** Image 2 align=middle alt="Image 39296" sub="- Korzyści majątkowe, które otrzymałem od pacjentów lub ich rodzin, nie były przeze mnie wymuszane lub takie, od których bym uzależniał przyjęcie do szpitala i leczenie pacjenta - przekonywał w sądzie prof. Heliodor K. (drugi z lewej)">Kiedy w styczniu 2005 roku funkcjonariusze z Wydziału do Walki z Korupcją Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy zatrzymali profesora Heliodora K., ordynatora kliniki neurochirurgii szpitala klinicznego, mało kto był tym faktem zszokowany. W całym województwie od dawna krążyły opowieści o zwyczajach profesora.
Wydział Śledczy bydgoskiej Prokuratury Okręgowej opowieści te przekuł w konkretne zarzuty: 16 przypadków przyjęcia korzyści majątkowej, cztery - jej żądania i jeden - oszustwa na szkodę pacjenta. Z kolei dr Maciej Ś., były asystent profesora, usłyszał zarzut trzykrotnego wymuszenia łapówki, jednego przyjęcia korzyści majątkowej, nakłonienia pacjenta do zorganizowania „imprezy” na oddziale oraz zamieszczenia w prasie podziękowań dla siebie.
To tylko podziękowania?
Oskarżony Ś. od początku twierdzi, że jest niewinny. Oskarżony K. chciał początkowo dobrowolnie poddać się karze, dzięki czemu uniknąłby procesu. Kiedy sąd nie zgodził się na to, profesor zmienił taktykę. Na rozprawie 2 marca tego roku oświadczył:
- Z uwagi na to, że wysoki sąd wniosku mojego nie uwzględnił, chciałbym złożyć uzupełniające wyjaśnienia, w których przedstawię swoją rzeczywistą winę, a nie taką, jaką przedstawiono mi w akcie oskarżenia. Korzyści majątkowe, które otrzymałem od pacjentów lub ich rodzin, nie były przeze mnie wymuszane lub takie, od których bym uzależniał przyjęcie do szpitala i leczenie pacjenta. Były one wyłącznie formą podziękowań ze strony pacjentów lub ich rodzin za moje starania i pracę.
Co innego zdają się sugerować zeznania Aliny J., mieszkanki jednej z podbydgoskich miejscowości, złożone na tej samej rozprawie, na której profesor zaprzeczał, jakoby wymuszał „dowody wdzięczności”. Kobieta przypomniała wydarzenia z lipca 2003 roku, kiedy jej syn Marcin, mający wówczas 22 lata, trafił na oddział neurochirurgii bydgoskiego szpitala klinicznego. Chłopak zaczął tracić wzrok w lewym oku, ale badania okulistyczne niczego nie wykazywały. Dopiero tomografia komputerowa pozwoliła na postawienie dramatycznej diagnozy: guz mózgu. Na neurochirurgii wykonano jeszcze rezonans magnetyczny, który potwierdził, że jest to guz przysadki mózgowej.
Dziesięć palców profesora
Alina J. tak relacjonowała swoją walkę o życie syna: - Profesor stwierdził, że to będzie trudna operacja, że musi ją wykonywać osoba z doświadczeniem i że jeszcze będą wykonywane inne badania. Pod koniec tygodnia ponownie udałam się do prof. K. z pytaniem, kiedy syn będzie miał operację, bo okulista sugerował, że syn może stracić wzrok. Profesor odpowiedział, że na razie nie umie mi odpowiedzieć na to pytanie. W następnym tygodniu, odwiedzając syna codziennie, pytałam go, czy coś wie o terminie operacji. Syn mówił, że nie. Lekarz prowadzący powiedział, że jeśli chodzi o termin, to mam się udać do profesora K. Dowiedziałam się, że profesor jest na urlopie. Załamałam się, bo skoro nikt nie umiał mi odpowiedzieć na moje pytanie poza profesorem, to syn będzie czekał aż profesor wróci z urlopu.
<!** reklama right>Alina J. twierdzi, że ponownie poszła do sekretariatu. Tam starszy lekarz powiedział jej, że profesor będzie tego dnia operował, więc ma poczekać aż skończy operację.
- Zdziwiłam się, bo profesor miał być na urlopie - zeznawała przed sądem Alina J. - Czekałam na korytarzu, aż przyjdzie. Weszłam do gabinetu i powiedziałam, że chciałabym się dowiedzieć, co z moim synem, kiedy będzie operacja. Powiedział, że nie ma ustalonego terminu, że jest na urlopie. Wówczas zapytałam: - Panie profesorze, czy za tę operację trzeba zapłacić? Profesor powiedział: - Nie, proszę pani, w żadnym wypadku. Jednocześnie, siedząc za biurkiem, spojrzał na mnie, uniósł ręce i pokazał 10 palców. Na tym nasza rozmowa się skończyła.
Kobieta wyszła z gabinetu przekonana, że ordynator zażądał od niej 10 tysięcy złotych i powiedziała czekającej na nią matce, że Heliodor K. „chyba chce pieniędzy”. Ale rodzina nie była w stanie zebrać takiej sumy. Postanowiła więc poszukać pomocy gdzie indziej.
- Jestem zbulwersowany tym zeznaniem i tym, co usłyszałem na temat wykonywanych gestów - odpowiedział w sądzie oskarżony Heliodor K. - Jedyne, co można uczynić relacjonując matce przypadek medyczny, to rozłożyć ręce mówiąc, że nie mogę nic zrobić, bo guz jest w takim miejscu, że nie daje możliwości operatorowi ani nie daje szansy choremu.
Ostatecznie młody pacjent został zoperowany w specjalistycznej klinice wojskowej w Warszawie. Tamtejsi neurochirurdzy dotarli do guza. Niestety, okazało się, że był złośliwy. W niecały rok po operacji, 21 czerwca 2004 roku Marcin J. zmarł.
Wstrząsające zeznania matki sprawiają, że nasuwa się pytanie: Czy, oprócz przestępstw korupcyjnych, można w tym przypadku mówić o nieudzieleniu pomocy albo uzależnieniu jej udzielenia od wręczenia korzyści majątkowej? Prokurator Wiesław Giełżecki, który sporządził akt oskarżenia, tak ostro sprawy by nie stawiał.
- W czterech przypadkach wręczenie pieniędzy przyspieszyło czy też zintensyfikowało leczenie, ale jednak pacjenci uzyskiwali pomoc. W akcie oskarżenia zostały postawione optymalne zarzuty - uważa prokurator Giełżecki.
Zrzucała się cała zmiana
Podobna jest historia Jana O., ojca 18-letniego Piotra, który w maju 2001 roku uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu. Chłopaka przywieziono na neurochirurgię z podwójnym złamaniem nogi i urazem kręgosłupa szyjnego. Młody pacjent leżał unieruchomiony i krzyczał z bólu. Rodzice zachodzili w głowę, jak mu ulżyć.
- Lekarz, który przyjmował syna, powiedział, że głowę syna trzeba włożyć w takie stalowe imadło, żeby ją unieruchomić, bo profesor K. stwierdził, że operacja nie jest na razie potrzebna - mówił przed sądem Jan O.
W końcu doszło do tego, że żona mężczyzny zasłabła, nie mogąc znieść cierpień syna. Jan O. porozmawiał z pacjentami i ich rodzinami przebywającymi na oddziale. Od nich dowiedział się, jaki cennik obowiązuje u profesora Heliodora K.
- Moja żona w tamtym czasie nie wiedziała o kopercie. Ja wtedy nie miałem takiej kwoty. Trzy tysiące złotych pomogli mi zebrać koledzy z pracy, cała moja zmiana, około 20 osób się składało - wspominał Jan O.
Świadek stwierdził, że kiedy pierwszy raz był w gabinecie Heliodora K., poczuł się jak intruz.
- Profesor powiedział 2-3 słowa i wrócił do swoich spraw. A kiedy położyłem przed nim kopertę, wyszedł zza biurka, objął mnie ramieniem i powiedział, że wszystko będzie dobrze, że mam pocieszyć żonę i jechać do domu. Jeszcze tego samego dnia syn miał operację - mówił ojciec 18-latka.
Zabieg prawdopodobnie uchronił Piotra O. od inwalidztwa, choć młody człowiek nadal przechodzi rehabilitację. W tym roku kończy studia.