Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Europoseł Kosma Złotowski: - Lepiej mieć wspólne województwo i drzeć koty z Toruniem [rozmowa]

Roman Laudański
Roman Laudański
Kosma Złotowski, europoseł PiS, były prezydent Bydgoszczy w latach 1994-95.
Kosma Złotowski, europoseł PiS, były prezydent Bydgoszczy w latach 1994-95. Dariusz Bloch
Rozmowa z europosłem Kosmą Złotowskim, byłym prezydentem Bydgoszczy w latach 1994-1995.

- Kiedy pytałem o pana prezydenturę jedną z emerytowanych dziennikarek, uśmiechnęła się i powiedziała: „prezydent w krótkich spodenkach”. Podobno wtedy, jako prezydent miasta, nie miał pan jeszcze 30 lat.
- Tyle już miałem, ale prawdą jest, że byłem najmłodszym prezydentem, co wszyscy mi wtedy wytykali. No i dość młodzieńczo wyglądałem. Tu anegdota. Do jednej z bydgoskich parafii przyjechał prymas Józef Glemp. Jako prezydent miasta witałem go z żoną i prymas na nasz widok powiedział: „ooo, delegacja młodzieży!” (śmiech) Któryś z księży zaraz wyszeptał prymasowi, że jestem prezydentem Bydgoszczy.

- Pan z byłymi prezydentami: Edwinem Warczakiem, Henrykiem Sapalskim i Konstantym Dombrowiczem popierał posła Tomasza Latosa, który ubiegał się o stanowisko prezydenta Bydgoszczy. Pamięta pan pod jakim hasłem?
- Nie.

- „Wielka Bydgoszcz”. Mógłby je pan rozwinąć?
- To było hasło posła Latosa, odsyłam do niego po szczegóły.

- To proszę przypomnieć najważniejsze zadania pana prezydentury.
- Moi poprzednicy, Krzysztof Chmara i Edwin Warczak, usiłowali wprowadzić nową atmosferę do ratusza, który był ciągle jeszcze „domiszowski” (Wincenty Domisz był prezydentem Inowrocławia w latach 1963-73 oraz prezydentem Bydgoszczy w latach 1976-1982 -przyp. red.)...

- ...Wincenty Domisz w pamięci mieszkańców zapisał się raczej dobrze.
- Myślę, że tak. Dbał o rozwój miasta, przyłączył Fordon do Bydgoszczy, ale urząd, w którym jako prezydent zacząłem pracować w 1994 roku był ciągle jeszcze socjalistyczną machną. Założyłem sobie wtedy trzy cele mojej prezydentury: przystosowanie urzędu do skutecznej pracy w nowoczesnym mieście. Po drugie, rząd rozpoczął przekazywanie oświaty do gmin. Nie byłem wtedy przekonany, że należy wszystko przejmować, ale wtedy było parcie, by samorząd jak najwięcej wyrwał dla siebie. Nie muszę dodawać, że za tym nie szły pieniądze.

- A trzeci cel?
- Porządkowanie gospodarki mieszkaniowej, która w tamtych czasach była postawiona na głowie.

- Miasto zarządzało mieszkaniami komunalnymi.
- Większość mieszkań było komunalnych. Kamienice przeważnie były mieniem poniemieckim przejętym przez miasto i zasiedlanym kwaterunkowo w drugiej połowie lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Powiedziałem, że stosunki mieszkaniowe w Bydgoszczy były postawione na głowie, ponieważ zwykle w centrum, w okazałych kamienicach, mieszkają ludzie zamożni. A u nas odwrotnie, zasiedlali je bardzo biedni, niezamożni ludzie. Mieszkali w podzielonych klitkach ze śmiesznie niskimi czynszami, co powodowało degradację kamienic. Wymyśliliśmy program pozbycia się tych mieszkań na rzecz mieszkańców, którzy mogliby nimi od razu handlować. Mniej zamożni mogliby je sprzedać i nabyć sobie mniejsze mieszkanie w mniej reprezentacyjnej części miasta. Radni, oczywiście, nie zgodzili się na to. Uznali, że jeśli ludzie kupią mieszkania z bonifikatą do 90 – 95 procent, to powinni być tym zachwyceni. Tylko to nie zmieniało niczego w mieście. Co z tego, że ktoś miał mieszkanie kupione z bonifikatą, jak nie mógł go sprzedać? Nadal nie było pieniędzy na remonty kamienic. Pozytywną stroną tego programu było to, że ludzie w większości wykupili od gminy mieszkania. Nie pamiętam, ile lat karencji musiało minąć, by taki nabywca mógł sprzedać swoją nieruchomość, ale nam chodziło o to, by rynek mieszkaniowy ruszył od razu. Nie wyszło. A wtedy pojawiło się wielu przedsiębiorczych ludzi, którzy otwierali biznesy, działalności gospodarcze, a mieszkali w blokach na Kapuściskach.

- Wypraszam sobie. Całkiem fajna „dzielnia”.
- To niech będzie, że na Błoniu, gdzie wtedy mieszkałem. I proszę zauważyć, co się stało. Ci, którzy mieli pieniądze, zaczęli budować się za miastem.

- Zaraz, zaraz, zaczynał się trend pracy w mieście i mieszkania poza miastem.
- Bo nie można było kupić dużego mieszkania w kamienicy. Dopiero z czasem, powoli, to wszystko zaczęło się zmieniać.

- Bydgoszcz z czasów pana prezydentury już zaczynała pachnieć wczesnym kapitalizmem?
- Pod względem administracyjnym i urzędowym była jeszcze późno socjalistyczna, ale powoli traciła to oblicze.

- Skąd czerpaliście wzorce rozwoju? Kontaktowaliście się z miastami na Zachodzie?
- Wtedy jeszcze takich kontaktów nie było, a każdy wyjazd wiązał się z tłumaczeniem, dlaczego za pieniądze podatników wyjeżdża się za granicę. Sporadyczne wizyty zagranicznych gości się zdarzały, ale raczej korzystaliśmy z doświadczeń, o których przeczytaliśmy lub które każdy z nas, członków Zarządu Miasta, posiadał.

- Kto był wtedy w Zarządzie Miasta?
- Wiceprezydentem od spraw komunalnych był wtedy Stefan Pastuszewski.

- To wtedy rzucił hasło budowania toalet dla psów, o których było wtedy głośno, a po latach okazało się, że to nie był wcale taki głupi pomysł.
- No właśnie, działają w różnych parkach…

-...nawet doczekaliśmy czasów, w których trzeba posprzątać po swoim psie.
- Tylko wtedy Stefan Pastuszewski był bardzo z tego powodu wyszydzany. Wiceprezydentem do spraw mieszkaniowych oraz inwestycyjnych był Roman Dembek, członkiem zarządu był świętej pamięci Wojciech Nowacki oraz Ludwik Cichoracki z Unii Wolności. Dodam, że pan Ludwik bardzo źle czuł się w naszym zarządzie i koniecznie chciał go zmienić na zarząd koalicji Unii Wolności z SLD, co udało się po roku.

- W tamtym czasie mieliście jakąś wizję Bydgoszczy? Inwestorzy stali już w kolejce do ratusza?
- Oni jeszcze nie stali. Usiłowaliśmy dbać o zakłady, które jeszcze w mieście działały, np. o „Zachem”. Wtedy była mowa o budowie zachemowsko – komunalnej oczyszczalni ścieków.

- Co z tą wizją miasta? Nie byliśmy ośrodkiem naukowym.
- Dlaczego nie? Samodzielnie działała Akademia Medyczna. Była Wyższa Szkoła Muzyczna z sukcesami i dobrą kadrą. Perspektywa Akademii Muzycznej zapowiadała się obiecująco. Była też – jak to żartowaliśmy – Akademia Techniki „Rakietowej", czyli ATR z wydziałem budownictwa, na którym pracowała moja żona. Jeszcze nie było wtedy szkół prywatnych.

- W tamtych czasach wielu bydgoszczan identyfikowało się ze sztandarowymi, jak to się mówiło, zakładami pracy, których wyroby były znane w całym kraju. A jakim miastem jesteśmy dzisiaj?
- Sportowym nie bardzo. Muzycznym – coraz bardziej. Naukowym też.

- Krzysztof Chmara, pierwszy prezydent miasta, przypominał, że potrzeba nam jeszcze co najmniej 50. lat na wykształcenie dobrej kadry naukowej…
- Ten czas potrzebny jest zawsze. Przemysł w Bydgoszczy ma się dobrze. Czy wszyscy wiedzą, że w Bydgoszczy produkujemy rowery? W dużej ilości i dobrej marki, co bardzo cieszy.

- Cieszy każdy zakład z konkretnymi miejscami pracy dla ludzi. Pamięta pan czasy, kiedy ubolewaliśmy nad rosnącym bezrobociem. Później część mieszkańców wyjechała „za chlebem”.
- Cześć również wraca. Nie ma już „Telfy”, ale są prywatne zakłady łącznościowe, które całkiem dobrze sobie radzą. Wydział łączności Politechniki Bydgoskiej zawsze był dobry i wielu chciało na nim studiować.

- Proszę mi pomóc znaleźć „smak” miasta. Jaki jest, jaki ma być? Jak się mamy w porównaniu do Torunia, Gdańska, Poznania?
- Bydgoszcz może być bardzo dobrym miejscem współpracy z Gdańskiem i z portami, tylko to również wymaga czasu. Plany portu mulimodalnego w Emilianowie już są. Linia kolejowa między Gdańskiem a Bydgoszczą została uznana za linię TNT (sieć transportowa Unii Europejskiej). Trzeba jeszcze włączyć w tę sieć Bydgoszcz, wtedy będzie szansa na dodatkowe europejskie pieniądze, także na port w Emilianowie oraz zapewnienie pławności Wiśle, która pławna jest tylko od czasu do czasu.

- W 2017 roku Wisłą płynęliśmy kajakami z bydgoskiego Fordonu do Gniewu. Miejscami szorowaliśmy dnem po łachach…

- No właśnie, ale kiedyś Wisłą pływały barki i statki. Nawet ktoś ostatnio chciał przepłynąć barką z Bydgoszczy do Warszawy. Na Zachodzie jakoś transport wodny funkcjonuje, a u nas przestał chyba na początku lat 70. A później już nic się nie działo, a przecież może się dziać.

- Wrócę do „esencji” miasta. Jakim miastem chcemy się stać?
- Nie wiem, czy można zdefiniować miasto przez jego jedną cechę.

- Może niech będzie dobrym miejscem do życia.
- Musi być dobrze zarządzane, a to coraz bardziej się dzieje. Dalej, musi mieć uporządkowane stosunki własnościowe, co wciąż się dzieje, a do tej pory nie dało się tego zrobić. Takie miasto musi mieć atrakcyjne miejsca pracy, rozwijający się przemysł oraz atrakcyjne uczelnie.

- Nie jest tak źle?
- Mieszkając w Bydgoszczy nie odczuwam, że mieszkam na prowincji. Bynajmniej.

- A kiedy jest pan w Toruniu, to które z tych miast rozwija się prężniej?

- Toruń jest sprytniejszy w pozyskiwaniu pieniędzy. Ma u siebie sejmik, a przypomnę, że Bydgoszcz bardzo nie chciała zrezygnować z posiadania wojewody na rzecz sejmiku.

- Błąd.
- Zgadzam się, błąd popełniony w 1997 roku, kiedyśmy się wszyscy porozumieli co do nowego województwa.

- Pamiętam, w Przysieku.

- Ustalono, że wojewoda będzie w Toruniu, a sejmik w Bydgoszczy. Podpisaliśmy to porozumienie, pod którym nie podpisał się Jan Rulewski. Nie zdążyłem dojechać do Bydgoszczy, a już odbierałem telefony: ty taki i owaki, sprzedałeś Bydgoszcz! I to nie był jeden telefon z takim przekazem. No to wróciliśmy do rozmów, by „nie sprzedawać” Bydgoszczy. I okazało się, że dziś na tym lepiej wyszedł Toruń.

- Z byłym prezydentem Sapalskim (który podczas autoryzacji nie zgodził się na publikację rozmowy) zgodziliśmy się w jednej rzeczy, że Toruń miał zawsze sprawniejszych polityków. I ma efekty.
- W przypadku unijnych pieniędzy Toruń wchłania je bardziej, co wynika również z siedziby sejmiku w Toruniu. Radni z Torunia i Włocławka pewnie bardziej identyfikują się z Toruniem niż z Bydgoszczą.

- A to wspólne województwo było nam potrzebne?
- Wydaje mi się, że tak. Gdyby nie powstało, to południowo – wschodnia część trafiłaby do województwa łódzkiego, a reszta zostałaby podzielona między województwem pomorskim i wielkopolskim. Jednak lepiej mieć wspólne województwo i drzeć koty z Toruniem.

- A co do większej sprawczości toruńskich polityków?
- Może oni bardziej niż my potrafią się tam zgadzać co do potrzeb miasta, niezależnie od barw politycznych.

- Były prezydent Roman Jasiakiewicz forsował hasło: „lubmy się choć trochę”.
- Jeżeli jedna strona ma taką strategię, by drugą co chwilę obrażać, to trudno się porozumieć nawet do tego, w czym się zgadzamy, np., że Bydgoszcz powinna dostać więcej unijnych pieniędzy.

- Brakuje nam jakiejś „wisienki na torcie”?

- Bydgoszcz powinna np. ustanowić nagrodę prezydenta miasta dla twórców z całego świata, np. nagrodę literacką, muzyczną. I to nagrodę odczuwalną, nie 10 czy 20 tysięcy złotych. Wtedy uroczystość przyznania takiej nagrody zwracałaby uwagę. W jury również powinni zasiadać ludzie niekoniecznie mieszkający w Bydgoszczy.

- Były prezydent Krzysztof Chmara zwracał uwagę, że Bilbao potrafiło wyrobić sobie markę m.in. przez nowoczesną architekturę.
- Może coś w tym jest. Nie mamy w Bydgoszczy niczego spektakularnego, może poza operą. Kilka takich reprezentacyjnych projektów przydałoby się w mieście, ale one muszą mieścić odpowiednie instytucje.

- To może należało skorzystać z planu wyprowadzania administracji rządowej z Warszawy? Przecież był taki pomysł.
- Ta idea w Polsce nigdy nie została zrozumiana. Kilka lat temu mówiło się o wyprowadzeniu Trybunału Konstytucyjnego do Piotrkowa Trybunalskiego, ale raczej w kontekście przepychanek wokół Trybunału niż konkretnych działań. Moim zdaniem centralne instytucje powinny być rozrzucone po różnych miastach. Tak jest w Niemczech, co absolutnie nie szkodzi ich jedności. Czy słyszałby ktoś kiedyś o Karlsruhe? Nigdy, gdyby nie to, że mieści się tam ich Trybunał Konstytucyjny. A to 50-60 tysięczne miasteczko. U nas nie ma takiego trendu, ponieważ ludzie zatrudnieni w takich instytucjach uważają, że powinni mieszkać w Warszawie, a nie w Piotrkowie. Oczywiście w stolicy mieszka się wygodniej, miasto jest dobrze skomunikowane, ma lotnisko, kolej, drogi.

- To przełóżmy to na Bydgoszczy. Mamy lotnisko, kolej, drogi…
- No i co z lotniska, z którego jest tylko jeden lot do Warszawy i czasami do Londynu? Do pandemii wcale dobrze działało, ale później – klapa. Lot do Warszawy i tak podtrzymywany jest sztucznie.

- Kolej? Też mogłaby być lepsza.
- Oczywiście, ale z powodu pandemii chyba od dwóch lat nie jechałem pociągiem.

- Drogi?

- Na zdrowy rozum, popatrzmy na mapę, czy autostrada nie powinna przebiegać między Bydgoszczą a Toruniem, ażeby mieszkańcy obu miast mogli z niej korzystać? A została poprowadzona na wschód od Torunia, ale upatrywałbym w tym działanie naszych toruńskich braci.

- Znowu politycy toruńscy okazali się skuteczniejsi.
- Być może byli w tym przypadku skuteczni, ale patrząc z punktu widzenia krajowego, to przebieg naszej autostrady jest po postu idiotyczny!

- No tak, ale zapadały decyzje, na które ktoś wpływał.
- Mówiło się, że to zasługa marszałek Alicji Grześkowiak, ale nie wiem, czy to prawda.

- Chciałby pan jeszcze kiedyś zostać prezydentem Bydgoszczy?
- Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Oczywiście mam dziś większe doświadczenie niż 27 lat temu.

- Prezydentura była dla pana dobrym czasem?
- Na pewno. Dużo się wtedy nauczyłem o administracji, o ludziach oraz o sprawowaniu urzędu. Prezydent jest przedstawicielem mieszkańców, w pewnym sensie przywódcą, co również kształtuje człowieka.

- A czy nasi prezydenci miasta byli dobrymi przywódcami? Potrafili za sobą pociągnąć mieszkańców? Przekonać do swoich pomysłów?
- Staraliśmy się. Przypomnę, że wprowadzenie nowych przepisów mieszkaniowych wywołało protesty, ale w końcu ludzi udało się przekonać. Choć do tego, na czym nam najbardziej zależało – do natychmiastowego obrotu mieszkaniami, nie udało się radnych przekonać.

- No to wróćmy jeszcze do hasła „wielka Bydgoszcz”.
- Można je rozumieć na kilka sposobów: wielkie miasto, bo duże; wielka Bydgoszcz – czyli prestiżowe miasto znaczące dużo na mapie Polski, w którym dobrze jest mieszkać. Taką Bydgoszcz nazwałbym wielką.

- To jest do zrobienia?
- Jak najbardziej. Mamy w mieście dużo szkół wyższych, to powinien być jeden uniwersytet. Po co osobna politechnika. Po co oddaliśmy Toruniowi Akademię Medyczną, byłem temu przeciwny. Zawsze byłem zwolennikiem jednego uniwersytetu, także wtedy, kiedy byłem prezydentem. Tylko że wtedy poszczególni rektorzy byli temu przeciwni, ponieważ tylko jeden z nich mógłby nosić gronostaje.

- Jestem w stanie zrozumieć ludzkie ambicje.
- A jednak jeden duży, poważy uniwersytet byłby lepszy.

- Podobno zawsze chciał pan być politykiem?
- Nawet kiedy byłem dziennikarzem, tylko że w PRL-u nie było to specjalnie możliwe. Magisterkę broniłem w styczniu 1990 roku, a od 1989 roku pisałem w „Tygodniku Obywatelskim Solidarności”. A później pracowałem w telewizji. Pewnie mało kto o tym pamięta, ale w tamtych czasach rada miejska ogłosiła konkurs na prezydenta. Zgłosiłem się. Nie wygrałem, ale zaistniałem w przestrzeni politycznej. Pierwszym prezydentem był Krzysztof Chmara, drugim Edwin Warczak, a później ja. Wytrwałem rok na tym stanowisku, ponieważ straciliśmy większość i radni mnie odwołali.

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Europoseł Kosma Złotowski: - Lepiej mieć wspólne województwo i drzeć koty z Toruniem [rozmowa] - Gazeta Pomorska