Dokładnie tyle trwała jej ostatnia podróż. Zmieniające się twarze lekarzy i pielęgniarek, konsultacje, badania, nerwowe czekanie na wyniki i na poprawę, która nie nastąpiła. Nie wiedzą, dlaczego odeszła.
<!** Image 2 align=none alt="Image 160579" sub="Zmarła dzień przed 38. urodzinami. Cieszyła się z tego, że remontują swój dom w Ślesinie, że wybiorą się z mężem na wspólny urlop, którego nie mieli od 4 lat. Uwielbiała kwiaty i przydomowy ogródek. Umiała czerpać radość z drobnych rzeczy... / Fot. Tymon Markowski">Na ławie leżą cztery telefony komórkowe. Nikt już na nie nie patrzy. Już po wszystkim. Na ścianie obraz dziewczyny o blond lokach, stojącej wśród kwitnących maków. Jej ulubiony. Patrzyła na niego dzisiejszej nocy. Mówiła, że czuje się dobrze. Nie wiedziała, że nie żyje.
<!** reklama>To był sen.
- Śniło mi się, że mama tu siedzi, rozmawia ze mną, a na cmentarzu chowają jej ciało - 16-letnia Aneta odgarnia włosy i sięga po kolejną chusteczkę. Nie da się mówić o tych dwunastu dniach i nie płakać.
Dziś najbliżsi próbują ze strzępków słów i sytuacji skleić to wszystko w całość. Dla nich to nie jest kolejny numer w szpitalnej statystyce czy wyjątkowo trudny przypadek. Chcą po prostu wiedzieć: dlaczego Hania umarła? Młoda, zdrowa, pełna życia. Zaledwie dwanaście dni - odeszła tak nagle. Ale z drugiej strony - dwanaście dni to dużo, gdy umiera się pod okiem profesorów dysponujących nowoczesnym sprzętem. Trudno się z tą śmiercią pogodzić, zwłaszcza że lekarze znali ją, codziennie korzystali z jej pracy. 37-letnia Hanna Rz. od blisko 20 lat pracowała w Dziale Centralnej Sterylizacji i DDD Szpitala Uniwersyteckiego im. dr. A. Jurasza w Bydgoszczy, dbając o to, by medyczne narzędzia i sprzęt były czyste i bezpieczne dla pacjentów. Czy sama była bezpieczna?
- Pytałam ją o to wiele razy. A może coś zjadłaś, czy zmieniłaś proszek do prania albo płyn do kąpieli? Nie - matka Hanny Rz. już nie ma siły płakać. Przeszła z córką całą szpitalną drogę, trzymając ją za rękę i głaszcząc po włosach aż do momentu, kiedy podtrzymywanie życia straciło sens.
Zapis w karcie zgonu szpitala Jurasza: „ostra niewydolność wątroby”. Wcześniej w Nakle zapisano: „ostre toksyczne uszkodzenie wątroby”.
- Nie chorowała, nie była na nic uczulona, na nic się nie skarżyła. Wszystko zaczęło się od głupiej wysypki na plecach - Mariusz Rz. stara się nie rozkleić. Mówi, że żona nie chciałaby, żeby płakali.
Niedziela, 10 października, dwanaście dni do śmierci.
Hanna Rz. budzi się z obrzękiem na twarzy. Oczu prawie nie widać. Od tygodnia na plecach i klatce piersiowej ma wysypkę. Była u lekarza, ale maści nie pomagają. Mąż nalega: „Haniu, ja ci w domu nic nie pomogę, musimy jechać do szpitala”. Po drodze wszystko jej przeszkadza, a najbardziej słońce. Oddech ma krótki, ciężki. Zatrzymują ją na oddziale dermatologii szpitala im. Jurasza. Robią badania z krwi i moczu. Podają sterydy. Opuchlizna schodzi z twarzy, ale pojawia się na brzuchu i nogach.
Córkę odwiedza matka: - Nic nie jesz. Mówiłaś lekarzom?
- Mówiłam.
- I co?
- Nic. Mamo, daj spokój, lekarze nie lubią, jak im się coś narzuca.
Wtorek 13 października, dziewięć dni do śmierci.
Po 3 dniach pobytu na oddziale dermatologicznym „w stanie ogólnym dobrym” zostaje wypisana do domu. Jest słaba, nie ma apetytu. Tłumaczy mężowi, że tak trzeba, że szpitalowi nie opłaca się trzymać pacjenta dłużej niż 5 dni, bo wtedy nie zarabia. W wypisie pod hasłem rozpoznanie: „ujemne skutki niesklasyfikowane gdzie indziej”. W domu pani Hanna kładzie się od razu do łóżka. Zjada kilka łyżek zupy jarzynowej i zasypia. W nocy wymiotuje.
Środa, osiem dni do śmierci.
Jadą do szpitala na pierwszą próbę rumieniową. Po teście Hanna Rz. wchodzi do gabinetu szefa kliniki dermatologii prof. Waldemara Placka, zakłócając konsylium. Część gremium nie kryje zniecierpliwienia.
- Panie profesorze, może pan zobaczyć, co się ze mną dzieje? Coraz gorzej się czuję.
Profesor bada ją przy wszystkich, co jest dla niej krępujące (zwierzy się z tego mężowi) i natychmiast zleca dodatkowe badania. Na skierowaniu dopisuje sugestię na temat prawdopodobnej choroby nerek. A do lekarzy zwraca się z dezaprobatą: „Co wy robicie? To nie jest nic dermatologicznego. To coś w środku”. Tak zapamiętuje relację żony Mariusz Rz.
Podjeżdżają do ogólnej izby przyjęć i 5 godzin czekają. Około 15.00 przychodzi pani doktor z wynikami i oznajmia, że wszystko jest w porządku. Mają jechać do domu. Są zdezorientowani, bo gołym okiem widać, że nic nie jest w porządku. Myśleli, że zostanie wykonane badanie USG, które sprawdzi podejrzenia profesora... Mariusz prowadzi żonę do samochodu. Ona ledwo idzie. W domu od razu się kładzie. Cała rodzina ogląda jakiś film, żeby zająć myśli pani Hanny. Aneta kładzie się obok mamy.
Czwartek, tydzień do śmierci.
Druga próba rumieniowa. Przy okazji rejestrują się w poradni dermatologicznej. Jest przedpołudnie. Wracając do domu odwiedzają przychodnię „Medicus” w rodzinnym Ślesinie. Pielęgniarka i lekarka są wstrząśnięte jej stanem. Każą jej wracać do szpitala w Bydgoszczy. Wraca. Dzwoni z samochodu do znajomych, żeby załatwili lekarzy, którzy wreszcie porządnie obejrzą ją i wyniki. Na dermatologii czekają na nią aż trzy lekarki. Podobnie jak profesor dochodzą do wniosku, że coś się dzieje z nerkami, ale badań nie zlecają. Każą jechać do lekarza rodzinnego albo do przychodni „Zdrowie dla Ciebie” (jest otwierana dopiero wieczorem). Hanna Rz. mówi mężowi i córce to, co usłyszała od lekarek: na dermatologii limity są przekroczone, więc badania trzeba wykonać gdzie indziej. Z niczym wracają do domu. Jest wykończona i obolała. Po drodze znowu wizyta w „Medicusie”. Pani doktor przepisuje antybiotyk i w razie problemów każe udać się do szpitala w Nakle.
Piątek, sześć dni do śmierci.
Nie ma gorączki. Na jej twarzy pojawia się uśmiech. Mąż i córka łapią się tej nadziei.
Sobota, pięć dni do śmierci.
Znowu gorzej. Od rana temperatura 41 stopni Celsjusza. Muszą jechać do szpitala. Słowa męża: „Haniu, ja ci samą modlitwą nie pomogę”. Jadą. Najpierw po skierowanie. Lekarka z poradni łamaną polszczyzną wypytuje o cały życiorys. Hanna Rz. już się nie odzywa, nie ma siły. Mąż mówi za nią. Gdy zjawiają się w końcu na oddziale chorób wewnętrznych nakielskiego szpitala, ordynator natychmiast zleca cały pakiet badań, łącznie z USG.
Niedziela, zostały cztery dni.
Hanna czuje się trochę lepiej. Ma siłę wstać z łóżka. Ze stojakiem na kroplówkę podchodzi do okna. Ale nadal jest obolała, a jej oczy i skóra zaczynają nabierać żółtego odcienia.
Poniedziałek, trzy dni do śmierci.
Ordynator nie kryje zdenerwowania. Mówi do męża pacjentki: „Cholera, coś się dzieje z wątrobą. Jutro z samego rana wysyłamy żonę do szpitala zakaźnego w Bydgoszczy”. Mariusz Rz. pyta o przyczynę choroby. Lekarz nie wie. Dodaje tylko: „Musicie się trzymać. Oby tylko wyszła z tego”.
Wtorek, dwa dni...
O 8.30 transport do Bydgoszczy. W szpitalu zakaźnym nie mają złudzeń, jedynym ratunkiem jest natychmiastowy przeszczep wątroby w szpitalu Banacha w Warszawie. Nagle matka Hanny Rz. słyszy, jak ktoś na korytarzu woła, że potrzebna będzie karetka. Za chwilę karetka odjeżdża na sygnale. Ktoś z personelu: „Proszę usiąść. Córka została przewieziona na intensywną terapię do szpitala Jurasza. Stan jest krytyczny”. Dzwonią do Mariusza Rz: „Z żoną niedobrze”. Mężczyzna słabnie. Nie umie wydobyć słowa. Koledzy z pracy wiozą go do lekarza.
Środa, jeden dzień...
Oglądają ją przez szybę na intensywnej terapii w Juraszu. Jest opleciona aparaturą monitorującą i wspomagającą funkcje życiowe. Na operację przeszczepienia wątroby jest zbyt słaba. Wszyscy czekają. Lekarz mówi, że mogłaby nie przeżyć podróży. Pyta rodzinę, dlaczego tak późno ją przywiozła do szpitala. Matka pacjentki odpowiada pytaniem: „Dlaczego jej nie przyjęliście wcześniej, gdy była u was w izbie przyjęć?”. Lekarz milczy. Wieczorem ktoś dzwoni do męża chorej i mówi, że zabieg usunięcia zakrzepiny z żyły wrotnej udał się. Ale kilka godzin później dzwonią znowu: „Puls spadł. Jeśli pan chce, to może pan pobyć z żoną”.
Czwartek, 21 października.
Matka i mąż czuwają całą noc. Przed południem lekarz delikatnie sugeruje, że już trzeba się pożegnać. Ktoś odłącza aparaturę. Hanna Rz. umiera o godzinie 13.50. Dzień przed swoimi 38. urodzinami.
Koniec...
Fakty
Teraz czas na prokuraturę
Pięć dni po śmierci Hanny Rz. Prokuratura Rejonowa Bydgoszcz-Północ wszczęła śledztwo, początkowo w sprawie nieumyślnego spowodowania zgonu, ostatecznie z artykułu 160 par. 1, który mówi o narażeniu człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia bądź ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Kodeks karny przewiduje za to karę pozbawienia wolności do lat 3. Mimo wcześniejszej naukowo-lekarskiej sekcji zwłok, zleconej przez szpital na żądanie rodziny zmarłej pacjentki, prokuratura zarządziła przeprowadzenie drugiej sekcji sądowo-lekarskiej. Ma ona, m.in., dać odpowiedź na pytanie, co wywołało ostrą niewydolność wątroby. Jak informuje prokuratura, działania śledczych idą w dwóch kierunkach. Sprawdzone zostanie to, czy na etapie diagnozy, a później procesu leczenia Hanny Rz. nie został popełniony błąd w sztuce lekarskiej; po drugie - wnikliwej ocenie biegłych będą także poddane warunki, w jakich pracowała Hanna Rz. w Dziale Centralnej Sterylizacji i DDD Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 imienia dr. A. Jurasza w Bydgoszczy.
W jednym z komentarzy w Internecie pojawiła się sugestia, że krótko przed śmiercią Hanny Rz. zaklejono w szpitalu drzwi na terenie działu sterylizacji, a pracownikom kazano kłamać w tej sprawie. Prokuratura sprawdzi i ten wątek.