Byli pracownicy „Domaru” czekają na wypłaty za styczeń i luty 2010. Po pieniądze wyciągają też rękę wierzyciele firmy. A w salonie przy ul. Szajnochy klienci walczą o wybrakowany sprzęt.
<!** Image 2 align=right alt="Image 146284" sub="Tuż po godzinie 11 tłum zniecierpliwił się i zaczął napierać na wejście Fot. Tadeusz Pawłowski">- Rozejrzę się tylko. Jak wpadnie mi coś w oko, to zrobię zakupy. Słyszałem, że będzie dużo taniej - mówi pan Grzegorz, który w kolejce stał już kilkadziesiąt minut.
- Przeczytałam w prasie ogłoszenie i skusiła mnie wyprzedaż. Chcę kupić nową maszynę do szycia - tłumaczy pani Jolanta. - Dwieście złotych za taką maszynę to niedużo, ale zakup dość ryzykowny, bo sprzęt jest bez gwarancji.
Wczoraj od godz. 9.30 wystartowała ostatnia wielka wyprzedaż w upadłym „Domarze”. Do salonu przy ul. Szajnochy trafił towar z magazynów wszystkich zlikwidowanych sklepów. W szczytowym momencie przed wejściem ustawiła się kolejka kilkuset ludzi. Mieli wchodzić na salę w grupach po dziesięć osób. Krótko po godzinie 11 tłum zaczął się niecierpliwić i przypuścił szturm na bramki. Były wśród nich osoby starsze, ale świadkowie zdarzenia opowiadają, że to kilku młodych rozpoczęło przepychanki. Nikomu nic się nie stało.
- Nie pomogła ani policja, ani ochrona. Blisko sto osób rozpierzchło się po sklepie. Pękła szyba z pleksi, połamali bramki. Przez chwilę było naprawdę nerwowo - relacjonuje jeden z pracowników - Potem czekaliśmy aż wszyscy wyjdą i dla pozostałych czas oczekiwania przedłużył się.
<!** reklama>Aby zapobiec kradzieży, sprawdzano, czy zawartość zakupów każdego klienta zgadza się się z tym, co zostało wydrukowane na paragonie. Do obsługi wyprzedaży zatrudniono tylko najbardziej zaufanych ekspedientów - trzy osoby w magazynie i osiem na sali. Do tego ośmiu barczystych ochroniarzy z prywatnej firmy ochroniarskiej i kilku policjantów, którzy przyjechali na interwencję.
- Gdyby to były telewizory plazmowe albo laptopy, to jeszcze mógłbym zrozumieć całe to zamieszanie - komentuje były pracownik, z „Domarem” związany przez osiemnaście lat. Wczoraj z daleka obserwował sytuację. - Lepsze rzeczy sprzedawaliśmy we wrześniu i październiku. Teraz zostało najwięcej sprzętu pogwarancyjnego albo coś, co zalegało na półkach przez lata. Widziałem na przykład termowentylatory jeszcze z lat 90.
Telewizor z pękniętą obudową i uszkodzonym monitorem. Wieża stereo bez głośników. Aparat fotograficzny - nowość techniki sprzed trzech lat. Aż trudno uwierzyć, że znaleźli się chętni na takie rzeczy. Ale na półkach zalega też drobny towar, jak elektryczne szczoteczki do zębów, torby na aparaty czy kasety magnetofonowe i filmy video, które liczy się już w metrach sześciennych kłopotliwego towaru.
- Wszystko, czego nie uda nam się sprzedać zostanie poddane utylizacji, a to przecież też kosztuje. Dziś nawet trudno mi uregulować bieżące rachunki. Ogrzewanie sklepu i magazynu przy ul. Szajnochy kosztuje 30 tysięcy złotych miesięcznie - liczy Gizela Eckert-Kurczewska, syndyk, która stara się spieniężyć majątek firmy. - Dlatego wyprzedaż potrwa do skutku. Do ostatniej bateryjki.
Byli pracownicy firmy jeszcze w grudniu otrzymali zaległe wypłaty za rok 2009. Teraz około 120 osób czeka na pensje za styczeń i luty - razem kilkaset tysięcy złotych. Wydłuża się też lista wierzycieli „Domaru”. Na razie po spłatę długu zgłosiło się 200 wierzycieli. Wszystko wskazuje na to, że uporządkowanie wszystkich spraw po upadku firmy potrwa jeszcze kilka lat.
