<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >Mam w domowym archiwum kartki na mięso - córka właśnie się o nich uczyła na „wosie” i własnym uszom by nie wierzyła, gdyby nie mogła zobaczyć, że takie dziwo istniało naprawdę. Nieco żywsza dla niej historia to jej własna już książeczka RMUA. Ten zeszyt - dziewiczy do dziś zupełnie, a zatem równie obcy jak mięsne kartki - miał służyć usprawnieniu obsługi pacjenta. Miał odnotowywać wszystkie nasze kontakty z lekarzami, a także zlecane terapie, lekarstwa itd. Wydawało mi się to rozsądne.
Do dziś ubolewam nad systemem opieki zdrowotnej, który często skazuje nas na zaczynanie leczenia od podstaw, bo nie zawsze możemy być pod opieką jednego lekarza, znającego nas od podszewki. Taka przenośna historia choroby miałaby sens i - o dziwo? - w kilku województwach zdała egzamin. Teraz czeka nas poważny egzamin - stopniowe zniesienie tradycyjnych legitymacji ubezpieczeniowych. Ma to nas mocniej zmobilizować do dbania o potwierdzanie naszych uprawnień do opieki medycznej.
<!** reklama>Menedżerzy służby zdrowia są za, bo dziś procedury są często bardzo kosztowne, a rozliczyć je trudno. I mają dość „użerania” się w rejestracjach z pacjentami przekonującymi, że są ubezpieczeni, tylko im się zapomniało „podbić” książeczkę zdrowia. ZUS i NFZ przekonują, że jest tak wiele dokumentów doskonale oddających nasz „stan posiadania” (składek ZUS), że nie ma potrzeby ich dublować. A pierwszym z nich może być kwitek, który odbieramy wraz z pensją. I idąca w ślad za nim elektronicznie informacja... Tylko czemu jestem tak małej wiary, że wieszczę jednak kłopoty przy przychodnianym okienku i tęsknotę za tradycyjną starą, dobrą książeczką? Może pozwolą ją zostawić w domowym archiwum...