<!** Image 1 align=left alt="Image 9336" >Moim skromnym zdaniem, kręcenie kolejnego horroru o nawiedzonym domu to dla sprawnego reżysera bułka z masłem. Kinomani w ciemno kupują takie opowieści. Wystarczy znaleźć jakieś ponure gmaszysko i wykorzystać sprawdzone pomysły. Na dworze ciemno, szaleje burza, a w domu grupka przyjemniaczków zaczyna zamieniać się w oszalałe stado. Z tą różnicą, że jedne sztuki szaleją ze strachu, a inne pogrążają się w racjonalnie niewytłumaczalnej furii. Dobrze, jeśli z kranu od czasu do czasu popłynie krew zamiast wody, z toni w wannie wynurzą się jakieś mordercze dłonie, oplatające amatora kąpieli.
W lustrach i oknach muszą wielokrotnie zamajaczyć ożywione trupy poprzednich lokatorów, obowiązkowo okrutnie okaleczone. Szczególnie mile widziane są smętne trupki małych dziewczynek. I używka gotowa, tylko się bać... albo śmiać. Andrew Douglas nie ma doświadczenia z horrorami, ani z filmami fabularnymi w ogóle. Jego dorobek to reklamy, videoclipy i dokumenty. Dziwne, że producenci zdecydowali się powierzyć mu reżyserię remake’u „Amityville”. Pierwsza wersja tej opowieści, sprzed 26 lat, wywołała ogromne zainteresowanie i emocje. Żywa wtedy jeszcze była w Ameryce legenda o strasznej zbrodni na nowojorskiej Long Island i upiorach, które rok później omal nie zabiły kolejnych lokatorów domu. Ile w tej historii było prawdy, a ile dziennikarskiej fantazji, to już tylko Szatan i wydawcy bulwarówek wiedzą.
W każdym razie Douglas musiał się zmierzyć z pierwowzorem „kultowym” - jak to się zwykło mawiać. Do pomocy dostał wprawdzie scenarzystę innego kultowego straszydła - „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” - ale i tak sytuacja reżysera była diablo trudna. Jak się spisał? Nieźle i nienadzwyczajnie. Znalazł nastrojowy dom, młodych, zdolnych i chętnych do pracy aktorów. Wykorzystał wszystkie opisanej wyżej chwyty, właściwe dla filmów o nawiedzonych domach i... to właściwie wszystko. Nie pamiętam już dobrze pierwszej wersji „Amityville” (z tą kultowością to chyba zresztą lekka przesada). Bardzo dobrze natomiast pamiętam „Lśnienie” Stanleya Kubricka.
Douglas zapewne ten film też dobrze zna, bo w jego wersji „Amityville” zauważyłem próby ukazania postępującego obłędu pana domu bardzo przypominające przemiany Jacka Nicholsona w horrorze Kubricka. I muszę przyznać, że te fragmenty wywarły na mnie największe wrażenie. Szkoda tylko, że psychodeliczne smaczki nie zostały rozbudowane. Wtedy film Douglasa miałby szansę wytrzymać próbę czasu. A tak jest co najwyżej gwiazdą miesiąca.