<!** Image 1 align=left alt="Image 7202" >Trudno tu uciec od porównań. Bo i w Niemczech, i w Polsce trwa mozolne konstruowanie rządu przez partie, które co prawda wybory wygrały, ale na tyle niewyraźnie, że skazane są na dopieszczanie koalicjantów. W obu krajach łączyć też trzeba ogień z wodą - bo o ile elektorat jednego partnera liczył na to, że sporo się zmieni, to drugiego, że jednak nie do końca. Wreszcie, po paru tygodniach przełamywania w Niemczech powyborczego pata, mamy kanclerza - Angelę Merkel. Tyle że problemy pozostały. A nawet urosły, bo kompromis słono chadeków kosztował.
Nie da się ukryć, że po ostatnich manifestacjach przyjaźni kanclerza Schroedera i prezydenta Putina, zakończonych umową „rurową”, wielu Polaków kibicowało w wyborach Angeli Merkel. Zresztą „rura przyjaźni” to akurat niejedyny powód. No i ostatecznie pani Angela kanclerzem będzie, choć została nim nie w takim stylu, jak sobie życzyła, do tego płacąc za to socjaldemokratom wysoką cenę ministerialnymi fotelami. Teraz zaś „wielką koalicję” czeka zmajstrowanie spójnego programu, co będzie pewnie jeszcze trudniejsze niż w przypadku naszego POPiS-u - no bo jak jednocześnie rozruszać gospodarkę i zachować socjalne zdobycze, które nasi zachodni sąsiedzi tak ukochali?
Mieliśmy więc targi o kształt rządu i szachowanie się liczbą foteli, mieliśmy grę ambicji polityków - i to wszystko ze świadomością, że w końcu tę wielką koalicję i tak zbudują, bo trudno wyobrazić sobie w Niemczech rząd mniejszościowy. Pytanie jednak, jak ten zgniły kompromis, zawarty po rozbujanej kampanii wyborczej, wpłynie na niemiecką scenę polityczną.
Tak więc Angela Merkel zaczyna działać, ale kanclerz Schroeder pozostaje jednym z rozgrywających. I tego trudno nowej pani kanclerz zazdrościć.