Co Janusz Dobrowolski chciałby powiedzieć ludziom za kratami, a czego z powodu obowiązujących przepisów powiedzieć nie może... To jest ballada o Johnym alkoholiku i kryminaliście, który w więzieniu spotkał Jezusa.
<!** Image 2 align=none alt="Image 156504" sub="„Zmienione życia w San Quentin” to jedna z setek książek ze świadectwami więźniów, którzy doznali nawrócenia za kratami. Janusz Dobrowolski marzy o tym, by i w Polsce zaczęły pojawiać się takie pozycje. / Fot. Jacek Kiełpiński">Amerykańcem go nazywają. Mówi z charakterystycznym akcentem, często szuka właściwego słowa. Jego życie stanowiłoby kanwę niezłego filmu o rzadkim w dzisiejszych czasach pozytywnym przesłaniu. W Polsce jednak takich filmów nie kręcą.
To jest ballada o Johnym alkoholiku i złodzieju, który ponad piętnaście lat siedział w kryminale, dobił do dna i tam spotkał Jezusa. Brzmi ckliwie? W ustach Janusza Dobrowolskiego historia ta nabiera wyrazistego smaku.
<!** reklama>- Urodziłem się w Toruniu w 1949 roku. Mieszkaliśmy przy Mostowej. Wtedy zjeżdżało się sankami z mojej ulicy do samej Wisły. Gdy miałem dziesięć, może jedenaście lat, ukradłem pierwszy raz czekoladę ze sklepu przy Szerokiej. Gdy miałem dwanaście lat, wyjechaliśmy z rodzicami do Stanów, do rodziny ojca - John zaczyna opowieść. Po papierosa nie sięga. Pali tylko z palącymi, bo wtedy łatwiej się z nimi gada.
Kradłem zamiast pracować
Pierwszy raz za kraty trafił w wieku szesnastu lat. - Ukradliśmy z kolegami samochód i spowodowaliśmy wypadek. Pech chciał, że schowaliśmy się koło mojego domu, w pobliżu fabryki, w której wybuchł pożar. Rozpoznała mnie sąsiadka. Dostałem pięć lat. Ale wyszedłem po dwóch, bo znaleziono prawdziwych sprawców podpaleń. Przez te dwa lata wiele się jednak nauczyłem - obrazowo tłumaczy zasadniczą różnicę pomiędzy polskim a amerykańskim życiem więziennym. - Tam nie ma grypsujących, tam są gangi. Murzyńskie i włoskie. W Filadelfii mieszkałem koło murzyńskiej dzielnicy, miałem więc kontakty i taki... szybki charakter. Tam agresywni mają poważanie.
Tego samego dnia, gdy wyszedł - ukradł ojcu samochód. Zawsze miał do nich słabość.
- Uczyłem się na mechanika, miałem smykałkę - podkreśla. - Dość szybko otworzyłem własny warsztat. Tam biznes otwierało się w jeden dzień. Zamiast grzebania w silnikach, wolałem kraść. Najbardziej cadillaki i lincolny. O wiele trudniej szło ze sportowymi. Tym pierwszym wystarczyło zamieniać nitowane tabliczki z numerami. Przyczepiałem inne, pochodzące z rozbitych wozów, do których kupowałem papiery na złomowisku i fury można było opychać. Dzięki znajomemu policjantowi, pięć takich wozów sprzedałem jego kolegom w mundurach. Gdzieś tam w głowie pojawiła się myśl, że muszę wpaść, ale to było jak nałóg - człowiek wie, że mu zaszkodzi, ale to robi.
Kolejny wyrok - pięć lat w zawieszeniu. John zamknął warsztat i ruszył w tournee po Stanach. Zjeździł Amerykę wzdłuż i wszerz. Zmieniał tożsamość korzystając z personaliów osób zmarłych, wynajmował apartamenty i kradł samochody dilerom drogich aut.
- W latach siedemdziesiątych było to naprawdę proste - zapewnia. - Wówczas wiedziałem już, że niczym innym nie będę się zajmować do końca życia. Bo jak łatwiej zarobić dziesięć tysięcy baksów? Idziesz do dilera, oglądasz samochód, spisujesz kod z kluczyka, idziesz do innego dilera, mówisz, że zgubiłeś kluczyki, podajesz kod, on ci klucze wyrabia, a w agencji (jakich tam tysiące) wyrabiasz z kolei za grosze tymczasowy dowód rejestracyjny i idziesz do tego pierwszego dilera po „swoje” auto. Tam nie ma ogrodzeń - to otwarte markety!
Szansa na nowe życie
Nigdy samochodu nie ukradł na trzeźwo. Alkohol dodawał mu odwagi. Za to podczas akcji unikał marihuany, którą palił w prawdziwie amerykańskich dawkach.
- Kupowałem uncję, czyli 28 gramów, za 40 dolarów. Tanio, nie? Potrafiłem to spalić jednego dnia. Tak, tak, skręcałem joinciki najpierw cienkie, a potem grube jak papieros - pokazuje palcami. - Jednak trawa wywołuje paranoję i każdy samochód wydaje się policyjnym. Po trawie źle się kradnie i nerwowo potem jedzie.
Ma na swym koncie wyroki za porwanie i pobicie. Trzeci raz posadzono go w 1984 roku. Kolega policjant zdradził mu, że wydała go kolejna, trzecia żona. To ona, wiedząc, czym się zajmuje, miała zadzwonić do FBI.
- W więzieniu Burlington brałem speeda, bo tam łatwiej o narkotyki niż na ulicy i żyłem nienawiścią. Chciałem Dianę nakłonić do widzenia ze mną i... udusić. Byłem pewien, że ostatecznie dadzą mi dożywocie, próbowałem się zabić waląc głową w mur. Ale najpierw żona musiała zginąć. I wtedy pewien czarnoskóry klawisz zaproponował mi, bym TAM poszedł. Na DÓŁ. Koledzy ostrzegali: Nie idź, o Bogu ględzą. W sumie chciałem tylko sprawić przyjemność temu klawiszowi, bo był równy.
„Czy jest ktoś, kto chce otrzymać nowe życie?” - to pytanie czarnoskórego pastora poraziło go.
- Nowe życie? Co to jest? Ale przecież moje życie jest przesrane... Więc wyszedłem do przodu - wspomina. - Na pewno chcesz? - pytał pastor. - To poproś Boga o wybaczenie za twe dotychczasowe życie, a Bóg uczyni cię nowym. Zrobiłem to. I poczułem wewnętrzny spokój. Nie opuszcza on mnie do dziś. To było 13 września 1984 roku. Po dwóch dniach zdobyłem Biblię i czytałem po czternaście godzin dziennie. A koledzy mieli nową dostawę drugów, którymi już nie byłem, tak jak i alkoholem, zainteresowany...
Dalej zaczyna się zupełnie inna historia. Najpierw... podziękował żonie, że wydała go FBI.
- Uciekła, bo myślała, że zwariowałem, he..., he...
Przez kolejnych siedem lat pełnił różne więzienne funkcje. - Zaufano mi - mówi. - A najważniejsze, że pozwalano składać przed więźniami świadectwo.
Zna przypadki wielu nawróceń. Był ich świadkiem. Przytacza niesamowite historie.
Trzeba trafić do serca
W 1991 roku z więzienia ekstradycyjnego trafił do Polski. - Wcześniej zaginęły gdzieś moje papiery, w których odnotowano, jak sądzę, fakt nawrócenia. Gdyby się znalazły, pewnie by mnie nie wywalali z USA. Uznałem to za znak od Boga. Widocznie miałem wrócić do kraju, by tu także działać wśród więźniów.
I tak się stało. W więzieniu w Warszawie wystarczyła rozmowa z naczelnikiem, by John zza oceanu mógł trafić do osadzonych. Zaczął jeździć po całym kraju. Osiadł w końcu w Chełmży.
- W latach dziewięćdziesiątych nie było problemu. Jeśli przekonałem dyrektora więzienia, wchodziłem i mówiłem świadectwo. W Sztumie po dwóch godzinach wyjąłem papierosy i zapaliłem z więźniami. Nie da się ukryć - wtedy zaczęli się szybciej otwierać. Oni nie lubią świętoszków, a za takich uznają niepalących. Ja też nie jestem świętoszkiem. Ja tylko mówię, co mnie spotkało, a Bóg, jeśli słuchacze zechcą, zrobi swoje. To nie działa na tych kombinujących, jak stamtąd wyjść. To dociera do tych naprawdę załamanych, których w więzieniach jest mniejszość.
Janusz Dobrowolski nie ukrywa, że nie wierzy w liczne terapie proponowane więźniom. - Bo przeżyłem w Stanach dziesiątki... To przemawianie do mózgu, a trzeba trafić do serca. To nie ja mogę zmienić siebie, to musi zrobić Bóg.
Najczęściej wspomina o grupie nawróconych więźniów w Sztumie, która stała się jego rodziną. Jednak coraz trudniej było do niej dotrzeć. Przyczyną są rozporządzenia z 2003 roku, których zaczęto coraz bardziej rygorystycznie przestrzegać. Mowa w nich o tym, że z posługą religijną może wejść za mury tylko członek jakiejś organizacji, konkretnego kościoła, a po pierwsze... osoba niekarana.
Nie kłócę się - taka wola boża
- To nie ja - przyznaje John. - Ukradłem jakieś osiemdziesiąt aut, trzy razy siedziałem. Więc w Inowrocławiu przypomniano mi, że jestem karany. A od zielonoświątkowców z Tczewa usłyszałem, że aby nadal wchodzić do Sztumu, muszę zostać członkiem ich kościoła. A ja nie chcę, bo równie dobrze mógłbym być baptystą i ktoś by mógł pytać: czemu wybrałem to, a nie tamto. Ja jestem Janusz Dobrowolski, prosty chłop, i mówię tylko o tym, co Jezus zrobił z moim życiem. Czasem mnie kapelan jakiegoś więzienia zaprosi na rekolekcje, czasem wejdę tam z jakąś fundacją, ale ja jako ja mam drzwi zamknięte. Nie kłócę się, może taka jest wola boża. Ale apeluję ciągle o przemyślenie tej sprawy. Bo jeśli o mnie chodzi, jestem cały czas napalony na spotkania i mówienie świadectwa. Bóg dał mi po prostu miłość do więźniów.
Warto wiedzieć. Niby nie, a czasem tak
Zapytaliśmy Okręgowy Inspektorat Służby Więziennej w Bydgoszczy, czy Janusz „John” Dobrowolski może wejść na teren więzienia, by przekazać więźniom swe świadectwo. Oto fragmenty odpowiedzi, jakiej udzieliła major Aleksandra Gapska, rzeczniczka prasowa:
„Konkretnym zakładem karnym lub aresztem śledczym kieruje dyrektor i to on jest odpowiedzialny za prowadzenie oddziaływań penitencjarnych w podległej jednostce (...)
W praktyce normą jest, że dyrektorzy tworząc oferty oddziaływań korzystają z pomocy zewnętrznych organizacji i instytucji. To, jak odbywa się ta współpraca, na czym polega udział zewnętrznych instytucji (także fundacji, stowarzyszeń, kościołów i innych) oraz kto może być przedstawicielem tych podmiotów, reguluje Rozporządzenie prezesa Rady Ministrów z dnia 1.12.2003 roku (...).
W paragrafie 4 rozporządzenia określono warunki, jakie powinien spełniać przedstawiciel zewnętrznej instytucji lub też tzw. osoba godna zaufania. Znajduje się tu, między innymi, wymóg, aby była to osoba, która uprzednio „nie była skazana za przestępstwo popełnione umyślnie”. (...)
Zgodnie z rozporządzeniem, fakt skazania za przestępstwo popełnione umyślnie jest przesłanką negatywną i dyrektor nie powinien wyrazić zgody na prowadzenie działań na terenie swej jednostki. Odwołuje się Pan do przykładu kapelanów więziennych, którzy w swej działalności korzystają ze świadectw byłych więźniów. Tym samym wchodzą oni na teren jednostki penitencjarnej. Może się tak zdarzać i nie ma przy tym znaczenia, jakiego wyznania to dotyczy. Nie należy tego traktować jako przykładu na instrumentalne, wybiórcze stosowanie prawa. To kapelan uwiarygodnia osobę niosącą świadectwo. (...)
Każda oferta współpracy w działalności resocjalizacyjnej jest przez dyrektorów i kadrę penitencjarną jednostek bardzo indywidualnie traktowana. (...)”