Rozmowa z Jarosławem Graczykiem, wieloletnim hodowcą gołębi pocztowych, uczestnikiem i organizatorem lotów konkursowych dla tych ptaków.
<!** Image 2 align=right alt="Image 149695" sub="Jarosław Graczyk od wielu lat cały swój wolny czas i pieniądze poświęca swoim pupilom - gołębiom pocztowym
/ Fot. Marek Wojciekiewicz">Czy hodowla gołębi pocztowych to u Pana tradycja rodzinna?
Nie, z tymi pięknymi i niezwykle inteligentnymi stworzeniami zetknąłem się jeszcze w szkole średniej. Z zawodu jestem zootechnikiem, kończyłem szkołę rolniczą w Grubnie. W zasadzie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Zachwyca mnie ich niezwykłe piękno i zadziwiająca inteligencja. Nie bez znaczenia jest aspekt sportowy obecny w tej dziedzinie. Wielogodzinne oczekiwanie na powrót ptaków, które wcześniej zostały wypuszczone kilkaset kilometrów od macierzystego gołębnika, to emocje porównywalne z tymi, które, jak podejrzewam, towarzyszą sportowcom wyczynowym.
<!** reklama>Jak długo trwa sezon tej dość niezwykłej dyscypliny sportu?
Tradycyjnie sezon zaczyna się w maju, a kończy we wrześniu. W tym czasie starsze ptaki wykonują czternaście lotów, a młodsze cztery. Ja swoje gołębie hoduję na działce, w tej chwili mam ich ponad 150 sztuk. Kiedy nadchodzi czas ich powrotu, nie mogę sobie znaleźć miejsca, cały czas wypatruję w niebo. Bardzo często towarzyszą mi w oczekiwaniu moi działkowi sąsiedzi, którym te emocje też się udzielają. W tym czasie pozostaję w telefonicznym kontakcie z innymi uczestnikami zawodów. Zwycięża ten hodowca, którego grupa pięciu ptaków pojawi się najszybciej. Godzinę przylotu rejestruje specjalny zegar, który uruchomiany jest przez maleńki elektroniczny chip przytwierdzony do nogi gołębia. Ostateczne wyniki potwierdza specjalna komisja, która bierze także pod uwagę odległość którą dany ptak ma do swojego macierzystego gołębnika.
Wiem, że w 2006 roku był Pan w Katowicach, na feralnej wystawie, podczas której zginęło kilkudziesięciu hodowców i pasjonatów tego sportu. Czy pomyślał Pan po tym, by zrezygnować z tego hobby?
Ani przez moment, wręcz przeciwnie. Od tamtych wydarzeń poświęcam swoim gołębiom jeszcze więcej czasu. Chociaż tamtą tragedię przeżyłem bardzo mocno. Z hali, która runęła, wyszedłem dosłownie 20 minut wcześniej. Teraz z perspektywy tych kilku lat, mam przekonanie, że ptaki wtedy czuły nadchodzący kataklizm. Wpatrywały się w dach tego obiektu, były bardzo pobudzone. Jednak nikt z nas nie zwrócił na to uwagi. Było jeszcze jedno zdarzenie, które teraz wydaje mi się bardzo symboliczne. Kiedy szliśmy do autobusu zaparkowanego obok, z hali wyleciał biały gołąb, który został zaatakowany na naszych oczach przez jastrzębia. Martwy spadł na oszklone wejście do hali. Do dzisiaj widok białego ptaka w locie przypomina mi bardzo boleśnie tamte wydarzenia.