Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Antoni Dudek: Okazuje się, że Podkarpacie nie jest takie wierne, a Polska zachodnia była bardziej zmobilizowana

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Andrzej Banaś

Pana pierwsza reakcja na wynik wyborczy?
Na pewno wiemy, że nic nie wiemy na pewno. To jest różnica, która może się zmienić przez tę noc. Może się zmienić, oczywiście, na korzyść Dudy i to jest ciut bardziej prawdopodobne, ale może się też zmienić na korzyść Trzaskowskiego.

W pierwszej turze wynik zmienił się na korzyść pana Dudy.
To prawda. Dlatego teraz wynik bardziej przemawia za Dudą. To znaczy, jak zaczną spływać protokoły, to Duda urośnie. Ale trzeba też pamiętać, że nie wiemy o ile urośnie, a ostatnie protokoły, 2 tygodnie temu były z zagranicy i można sądzić, że wygra Trzaskowski, i z Warszawy, gdzie też wygra Trzaskowski. Jeśli się to weźmie pod uwagę, to Duda musi, moim zdaniem, uzyskać przewagę, nad ranem, gdzieś do dwóch procent. Wtedy sprawa będzie przesądzona. Na razie ma jeden procent przewagi i to jest bardzo mało. Widać wyraźnie, że w tej chwili to jest leciuteńka przewaga na rzecz Dudy.

Oglądam wieczór wyborczy, widzę twarz pana Dudy. Nie ma na niej radości, nie ma rozluźnienia. Jest napięcie.
Nie będzie radości, bo on doskonale wie, jak to jest. Jest minimalna przewaga; gdyby on w tej chwili ogłosił, że wygrał, to bardzo by zaryzykował, bo wiemy doskonale, że wyniki nie są dokładne. Jeśli IPSOS oficjalnie mówi, że dokładność ich badań wynosi 2 procent, a ja uważam, że 3, to sama pani rozumie, że nawet przy ich oficjalnej dwuprocentowej dokładności jednoprocentowa różnica nie oznacza przewagi. Mamy w tej chwili remis. Remis z lekkim wskazaniem na Dudę.

Ale to jednak jest zwycięstwo. Pytanie, co przeważyło?
No, właśnie nie ma zwycięstwa. Na tym polega ten problem. Nie będę więc mówił, co przeważyło, bo teraz nie wiadomo, co przeważyło. I do jutra tego nie będziemy wiedzieli. Nie da się. Wszystkie sondaże to pokazywały. Dlatego nie można mówić, że Duda już wygrał. Może wygrał, może nie.

Jasne. Ale jeśli wygrał, to co jednak przeważyło o wyniku?
Jeśli Duda wygrał, to przeważyła mobilizacja tej Polski poza wielkimi miastami, to oczywiste. Natomiast jeśli wygra Trzaskowski, to przeważyły głosy Polski wielkomiejskiej. Na razie widziałem frekwencję w województwach i rekord padł w Polsce zachodniej; to jest wygrana Trzaskowskiego. Wyraźnie widać, że w województwach pomorskim, zachodniopomorskim, lubuskim jest większa frekwencja niż w lubelskim czy podkarpackim. Nie znacząco wyższa, ale w zachodnich województwach jest powyżej 70 procent, a w południowowschodnich jest pod siedemdziesiąt. To jest dobra wiadomość dla Trzaskowskiego. Tak czy siak, w tej chwili mamy sytuację pół na pół. Nie można więc dziś powiedzieć, co przeważyło. Na pewno można powiedzieć, że jeśli chodzi o frekwencję, to mamy rekord pobity z 1995 roku o prawie siedem setnych procenta. Czyli mamy najwyższą frekwencję w dziejach III Rzeczypospolitej, jeśli to się potwierdzi, ale zakładam, że podana frekwencja może być precyzyjna.

Coś Pana zaskoczyło, jeśli chodzi o ten wynik?
Na razie nic. Potwierdza się to, co wskazywały sondażownie. To, co mnie zaskoczyło, to frekwencja, wyższa w Polsce zachodniej niż w Polsce wschodniej. Prawdę mówiąc, myślałem, że w podkarpackim będzie rekord, a okazuje się, że Podkarpacie nie jest takie wierne. Polska zachodnia, okazało się, była bardziej zmobilizowana.

Pandemia, maseczki, zmiana kandydata na prezydenta w największej partii opozycyjnej - przyzna Pan, że chyba nigdy wcześniej nie mieliśmy tak dziwnej kampanii wyborczej?
Tak, była najdziwniejsza, to nie ulega wątpliwości. Po raz pierwszy mamy do czynienia z sytuacją, kiedy konstytucyjnie termin wyborów nie został dotrzymany. Oczywiście mieliśmy już sytuację przyspieszenia – po katastrofie smoleńskiej, kiedy wybory z kolei odbyły się na wiele miesięcy przed jesiennym terminem. To spowodowało, że wybory prezydenckie w ogóle zostały wtedy przesunięte na wiosenny termin. Natomiast obecna sytuacja była jeszcze bardziej ekstremalna. To, że te wybory nie odbyły się w konstytucyjnym terminie może być, niestety, przedmiotem kwestionowania ich wyniku. To wyraźnie trzeba podkreślić, bo rzeczywiście, ponieważ nie wprowadzono stanu klęski żywiołowej, ani żadnego innego stanu nadzwyczajnego, to w istocie rzeczy, po 23 maja można wywodzić, że mamy wybory niezgodne z konstytucją. Choć sam nie uważam, żeby to była sprawa fundamentalnie ważna. Podkreślam to, bo taka jest też konsekwencja – nie tylko to, że sam termin został przesunięty, ale, że mamy problem z konstytucyjnością tych wyborów. Obawiam się, że to może być wykorzystywane.

Wykorzystywane? Ugrupowania polityczne, wszyscy kandydaci na prezydenta brali udział w kampanii, a jeśli brali udział, to zgodzili się na ten termin i warunki. Podobnie wyborcy – wzięli udział w pierwszej turze, zagłosują też w drugiej. Rozumiem, że chodzi Panu o to, że kwestionować wybory będzie ten, kto je przegra?
Podzielam ten punkt widzenia, natomiast nie podzielają go niektórzy prawnicy konstytucjonaliści. Relacjonuję tylko ich poglądy. Pierwsza tura wyborów miała przebieg transparentny i nikt nie kwestionował rzetelności wyników, więc zakładam, że i druga tura będzie równie rzetelna. Aczkolwiek zwracam uwagę, że pojawiły się pewne, może mało nagłośnione, ale w drugiej turze mogą one okazać się fundamentalnie ważne, protesty związane z głosami z zagranicy. Gdyby się okazało, że ta różnica między kandydatami
będzie nieduża w drugiej turze, a znowu będą problemy z głosami korespondencyjnymi z zagranicy, to ta sprawa może nagle urosnąć do rangi głównego problemu. Zaznaczam to jako element, który może jeszcze zadziałać po zakończeniu wyborów, jako pewien czynnik, z którym nie mieliśmy do czynienia ani w 2010 roku, ani kiedykolwiek wcześniej. Może poza rokiem 1995, kiedy, przypomnę, mieliśmy ponad 600 tysięcy protestów wyborczych; absolutnie rekordowa liczba, w związku z faktem podania przez Aleksandra Kwaśniewskiego nieprawdziwych danych dotyczących swojego wykształcenia. To zresztą spowodowało wtedy w Sądzie Najwyższym podział; SN ostatecznie uznał ważność tych wyborów, ale z tego co pamiętam, pięciu sędziów Sądu Najwyższego zgłosiło votum separatum od tej decyzji. Warto o tym wspomnieć, bo teraz też możemy mieć jakieś problemy. Mówię o tym trochę po to, żeby dmuchać na zimne; boję się, żeby nie iść w tym kierunku. Ale to też jest element osobliwości tych wyborów, że o tego typu sprawach muszę mówić i je zaznaczać. Oczywiście najbardziej niezwykła jest tu amplituda…

… która wynika ze zmiany kandydata?
Tak jest. Zdarzało się już tak w wyborach prezydenckich, że ci, którzy na ich starcie, jeszcze przed formalnym ogłoszeniem kampanii, wiele miesięcy przed mieli bardzo dobre wyniki, a później je tracili. Przed laty, np. w 1995 roku, kiedy się zaczynała kampania wczesną wiosną, to urzędujący prezydent Lech Wałęsa, zajmował w sondażach 5-6 miejsce. Ale już latem 1995 roku potrafił tak gwałtownie wzmocnić swoje poparcie, kosztem wielu prawicowych i innych konkurentów, że wszedł do drugiej tury. Przegrał, ale to za sprawą słynnej debaty telewizyjnej, a nie tego, co się działo wcześniej. Wcześniej miał rekordowy wzrost. Osobliwość tegorocznych wyborów polega na tym, że w ramach resetu umożliwiono głównej partii opozycyjnej wymianę kandydata. To coś, czego nigdy dotąd nie było. Owszem, zdarzało się, że ktoś się wycofywał wskutek słabych wyników, nawet przed końcem kampanii. No, ale nigdy nie było tak, żeby jakaś znacząca siła polityczna w grudniu ogłosiła, że jej kandydatem jest X, a w maju wymieniła go na Y. To się zdarzyło po raz pierwszy dopiero w tym roku. Było to umożliwione przez to, że się nie odbyły te pseudowybory 10 maja. Na szczęście się nie odbyły. Chociaż PiS uważa, że źle się stało i że wtedy wszystko byłoby normalnie, to ja uważam, że tak by nie było. Ale to jest też coś, co świadczy o odmienności tych wyborów. Sytuacja z Trzaskowskim jest rzeczywiście zupełnie nowa. Z czymś takim nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia.

Co, Pana zdaniem, było dominantą tegorocznej prezydenckiej kampanii wyborczej?
W fazie pierwszej główną osią sporu było to, o czym wspomniałem, czy te wybory w ogóle mają się odbyć 10 maja. Większość kandydatów, poza Dudą, krytykowała ten termin. Najostrzej pani Kidawa-Błońska, która wezwała do bojkotu, co później stało się jedną z przyczyn upadku jej notowań. W każdym razie po tym resecie kampanii, po 10 maja główną osią był spór, który się toczy w Polsce od 15 lat; spór między Platformą a PiS-em. To całkowicie zdominowało tę kampanię. Kolejne próby wyjścia ze strony antypartyjnego Hołowni, który planował pójść szlakiem Kukiza sprzed 5 lat, okazały się mniej skuteczne – Kukiz miał ponad 20 procent, Hołownia zdobył 13. Klęską skończyły się próby zaistnienia ze strony kandydatów dwóch pozostałych, jeszcze trwałych na scenie politycznej formacji, czyli Lewicy i PSL-u. Zarówno Kosiniak-Kamysz jak i Biedroń ponieśli spektakularne klęski. Przy czym uważam, klęska Biedronia jest większa. Kandydaci PSL-u zawsze wypadali fatalnie w wyborach prezydenckich. Można powiedzieć, że Kosiniak z nieco ponad 2 procentami wpisuje się w to, co miał wcześniej czy Jarosław Kalinowski, czy Jarubas. On oczywiście liczył na więcej; faktycznie okazało się, że dostał tyle, co zwykle. Ale już kandydaci lewicy z zasady dostawali więcej. Może poza panią Ogórek. Ale ona właściwie nie była kandydatką lewicy i w pewnym momencie, w trakcie kampanii okazała się w ogóle jakąś osobą źle wybraną, która kompletnie nie ma nic wspólnego z własnym obozem politycznym, który ją wysunął. O Biedroniu tego nie można powiedzieć. Natomiast to, co zdominowało tę kampanię, to kolejna odsłona wojny PO z PiS-em.

W związku z tym była bardziej polaryzująca od wcześniejszych?
W tym sensie była bardziej polaryzująca, że frekwencja była nieco wyższa niż na przykład w jesiennych wyborach parlamentarnych. Pewnie w drugiej turze będzie jeszcze wyższa. To jest właściwie ciąg tego samego sporu, który bardzo zarysował się już przy wyborach samorządowych; później doprowadził do absolutnego rekordu, jeśli chodzi o wybory do PE, które zawsze miały najniższą frekwencję. I nagle nastąpiło podwojenie frekwencji, i można powiedzieć, że w tej chwili osiąga apogeum. Tylko że w sensie treści nic się nie zmieniło; w 2018-2019 Koalicja Europejska walczyła ze Zjednoczoną Prawicą, a teraz walczą kandydaci tych dwóch obozów, przy czym wiadomo, że Platforma była rdzeniem Koalicji, czy Europejskiej, czy Obywatelskiej. Nie ma wiec niczego nowego. Nie mam też wrażenia, że ta kampania jest bardziej brutalna. Zgadzam się, jest agresja, ale ofiar śmiertelnych nie ma. Nie widziałem, żeby zwolennicy Dudy bili się ze zwolennikami Trzaskowskiego.

Tego by jeszcze brakowało!
Ależ to się w wielu krajach dzieje! W wielu krajach dochodzi do regularnych bijatyk, których finałem są ofiary śmiertelne, a te kraje też są demokratyczne. Są to demokracje ułomne, bo poziom kultury jest tam jeszcze niższy niż u nas. U nas, mam wrażenie, tej granicy się nie przekracza. Ale to, co się udaje, to utrzymanie tego duopolu PO i PiS. Obecne wybory prezydenckie kapitalnie ten duopol podkreślają. Od 15 lat startować mogą różni kandydaci, a na koniec okazuje się, że zostaje kandydat Platformy i kandydat PiS-u. W tym sensie to nie jest nic nowego.

Słowem, PO-PiS ciągle żywy. Ale czy faktycznie możemy dziś mówić o końcu ery Tuska? A przy okazji, czy to jest też koniec ery Kaczyńskiego, no bo w PiS rośnie nowe pokolenie, które chce władzy.
O tym przesądzi wynik tych wyborów. Koniec ery Tuska nastąpił moim zdaniem wtedy, kiedy Tusk nie zdecydował się w grudniu ubiegłego roku kandydować w wyborach prezydenckich. To była dla niego, w dającej się przewidzieć przyszłości, ostatnia szansa powrotu do znaczącej roli w polskiej polityce. Wycofał się, moim zdaniem słusznie, w efekcie badań, które pokazały, że ma olbrzymi elektorat negatywny. Jeśli pani ogląda dzisiaj media sprzyjające PiS-owi, to nie jest przypadkiem, że ten Tusk jest stale przy Trzaskowskim pokazywany. Jest takim młotem, którym ten Trzaskowski jest bity: „Zobaczcie, to jest człowiek Tuska, marionetka Tuska”. Oczywiście prawda jest taka, że Trzaskowski w żaden sposób nie będzie uzależniony od Tuska. I nie jest. Ale jest pytanie o Andrzeja Dudę.

I jego uzależnienie?
Jeżeli Andrzej Duda przegra, to jest to początek końca ery Kaczyńskiego. Oczywistym jest, że Kaczyński nie będzie miał żadnego wpływu na Trzaskowskiego i co więcej, prezydentura Trzaskowskiego zapoczątkuje proces upadku rządów PiS-u, który może trwać paręnaście miesięcy, może trwać trzy lata, ale moim zdaniem to już będzie równia pochyła.

Co, jeśli Andrzej Duda wygra?
Jeśli wygra, to pojawia się to wielkie pytanie o to, czy Duda będzie dalej równie gorliwym wykonawcą poleceń prezesa Kaczyńskiego, jak przez pierwsze pięć lat, czy też będzie się próbował autonomizować. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

Druga kadencja daje taką szansę, na tę autonomię. „To moja ostatnia kadencja, mogę więc w końcu pokazać prawdziwą twarz”, prawda?
Też na to liczę; tylko na razie tego nie wiemy. Prezydent Duda pytany o to, odpowiada oczywiście dyplomatycznie, że on już swoją twarz pokazał. Nie może inaczej odpowiedzieć. Musi mówić, że będzie tak samo niezależny, jak był w pierwszej kadencji i że to nieprawda, że słuchał prezesa Kaczyńskiego, bo zawetował jedną czy drugą ustawę. Prawda, kilka wet ogłosił i te weta nie podobały się prezesowi Kaczyńskiemu. Tylko że jak się spojrzy globalnie na bilans, to widać, że Duda bardzo mocno wspierał politykę PiS-u i właściwie w żadnej fundamentalnej sprawie się PiS-owi nie przeciwstawił, a co więcej, został potraktowany wręcz pogardliwie przez własny obóz polityczny, kiedy wyszedł z tą swoją jedyną inicjatywą.

Którą Pan ma na myśli?
W istocie Andrzej Duda przez 5 lat miał jedną, jedyną, ewidentnie samodzielną inicjatywę, którą podjął bez jakichkolwiek uzgodnień z prezesem Kaczyńskim. Tą inicjatywą było słynne referendum konstytucyjne, które jak wiadomo nie odbyło się z powodu braku zgody opanowanego przez PiS Senatu. A to, rzecz jasna, była osobista decyzja Kaczyńskiego, żeby tego referendum nie robić. Zresztą, nie dziwię się Kaczyńskiemu, bo to było ryzykowne dla PiS-u i niepotrzebne zupełnie. Ale Duda miał taką fantazję, taki pomysł; w gruncie rzeczy nie wiadomo, o co mu wtedy chodziło.

Może chodziło o zmianę wizerunku, utrwalanego przez „Ucho prezesa”. Może chciał wyjść z tych butów „Adriana”.
Dokładnie. Też to w ten sposób interpretuję. To było w szczycie popularności „Ucha prezesa” i Duda prawdopodobnie miał poczucie, że cała Polska śmieje się z niego, że on koczuje w tym przedpokoju, przed gabinetem Kaczyńskiego i w związku z tym on musi pokazać, że jest niezależny. No i wyszedł z tą inicjatywą, ryzykowną dla PiS-u i dlatego Kaczyński ją odrzucił.

Jeden z ostatnich przykładów tego pogardliwego traktowania czy lekceważenia prezydenta obserwowaliśmy w marcu, kiedy to Jacek Kurski miał odejść z TVP.
Była to sprawa mniejszej rangi, ale skończyła się podobnie – też upokorzeniem Dudy. Duda był więc upokarzany wielokrotnie na różnych poziomach. Jasne, można mówić, że mu się udawało czasem coś osiągnąć.

Co się udało?
Na przykład upadek Antoniego Macierewicza. Tylko ja się temu bliżej przyjrzymy, to się okazuje, że to był tylko jeden z czynników upadku Macierewicza i to nie najważniejszy. To, że Macierewicz odszedł z rządu było też, jednak, efektem oburzenia samego Kaczyńskiego; był oburzony arogancją Macierewicza. Wydaje się też, że tu i strona amerykańska dawała do zrozumienia, że Macierewicz to nie jest dobry partner do rozwoju relacji wojskowych. Łącznie to stworzyło dopiero tę masę krytyczną, która sprawiła, że Macierewicz przestał być ministrem. Sam Duda, krótko mówiąc, był za słaby we własnym obozie, żeby tego ministra się pozbyć. To przykład jeden z wielu. Nie, żebym miał wrażenie, że jego poprzednik, Bronisław Komorowski był jakiś strasznie samodzielny i całkowicie niezależny od Tuska. Nie. On bardzo silnie współpracował z Tuskiem i chyba uznawał przywództwo Tuska. Ale panowie zachowywali pozory. To znaczy, nie mieliśmy do czynienia z takimi ostentacyjnymi zachowaniami Tuska i Komorowskiego, jak prezesa Kaczyńskiego wobec Dudy. Tu tych pozorów już nie zachowywano. Symbolem tego, co się udało uwiecznić jednemu tabloidowi, była nocna wizyta prezydenta Dudy na Żoliborzu w willi prezesa Kaczyńskiego. Coś, co po prostu jest kompromitacją urzędu. Nie mówię już o tych nocnych zaprzysięganiach sędziów, na osobiste życzenie Kaczyńskiego. Gdyby Andrzej Duda mógł w tej sprawie decydować, to sądzę, że mógłby do rana poczekać. Ewidentnie było w tym widać rękę Kaczyńskiego. Nawet jak się rozmawia ze zwolennikami PiS-u, to oni przyznają, że w tym obozie politycznym jest jeden lider i to jest Kaczyński, a Duda jest w najlepszym razie jego jednym z najbliższych współpracowników. I to jest coś, co niewątpliwie obciąża urząd prezydenta, który jednak nie powinien być współpracownikiem lidera partii politycznej. Nawet rządzącej partii.

Koronawirus nie był tematem tej kampanii, a przecież wciąż trwa pandemia, no i w kontekście gospodarki, w kontekście kryzysu, który niewątpliwie czeka nas jesienią, jest bardzo istotny.
To, że koronawirus nie był tematem, to świadomy wybór obu sztabów, bo działa on antyfrekwencyjnie. Obu sztabom zależy na maksymalnej mobilizacji. Jakby za dużo zaczęli mówić o epidemii, to mogliby ludzi wystraszyć i ludzie nie poszliby głosować. Zatem to, co łączy oba sztaby, to przekonywanie, że, oczywiście, pandemia gdzieś tam jest, ale tak naprawdę problem z nią zrobi się dopiero po 12 lipca, bo do 12 lipca można się czuć bezpiecznie. A już zwłaszcza w dniu 12 lipca.

Ciekawe, że koronawirus okazał się korzystny dla obu sztabów (śmiech).
Właśnie. Natomiast to, że kandydaci o tym nie mówili wynika z tego, że żadna ze stron nie wie, jak Polakom powiedzieć prawdę; boi się tego. Trochę próbował Trzaskowski, ale zasłaniał się tym, że nie ma danych. To, co wszyscy podejrzewają, ale czego Duda i PiS do 12 lipca nawet pół słówkiem nie powiedzieli, to, że czas popuszczania pasa się skończył, a czas zaciskania pasa się zaczyna. Wobec tego nie da się pewnych rzeczy utrzymać, nie mówiąc już o rozbudowywaniu – mówię tu o programach społecznych. To smutna prawda, którą, jeśli Duda wygra, zapewne na koniec swojego urzędowania ogłosi premier Morawiecki. Nie wykluczam, że to Morawiecki zostanie obciążony tymi wszystkimi rzekomymi błędami, bo będzie musiał być jakiś kozioł ofiarny, który wprowadził w błąd, jeśli chodzi o stan budżetu i inne sprawy. Chyba, że to będzie minister Kościński. On by się jeszcze lepiej nadawał, bo jego nikt nie kojarzy. To jest najbardziej nieistniejący w przestrzeni publicznej minister finansów w dziejach III RP. I nagle może się okazać, że to on jest tym wrogiem, który dezinformował premiera Morawieckiego, prezesa Kaczyńskiego, prezydenta Dudę o stanie finansów, który to stan okaże się dużo gorszy, więc „bardzo nam przykro, ale musimy zaciskać pasa”. To może być w sytuacji zwycięstwa Dudy.

A jeśli wygra Trzaskowski?
W sytuacji zwycięstwa Trzaskowskiego, to on będzie, w propagandzie rządu, za wszystko winny. Za kryzys jesienią, za rosnące bezrobocie, za dług publiczny. Będziemy słyszeć, że za wszystko odpowiada Trzaskowski. On się będzie rewanżował, razem z Platformą, tym, że nieudolny rząd zwala wszystko na niego, a przecież on nie rządzi. To będzie taki leitmotiv w przypadku zwycięstwa Trzaskowskiego.

Jak by Pan podsumował kampanię?
Generalnie, jeśli chodzi o kampanię prezydencką, to problem z nią, jak i z wszystkimi poprzednimi polega na tym, że wszyscy kandydaci na prezydenta, nie tylko ci dwaj główni, o których mówimy, ale mniej więcej w 95 procentach obiecywali i deklarowali rzeczy, na który prezydent nie ma żadnego wpływu. Na tym polega pewne oszustwo systemowe w Polsce. To nie jest kwestia tylko tej kampanii. Polską rządzi rząd mający oparcie w większości parlamentarnej. Zatem prezydent, który mówi, że zainicjuje jakieś działania społeczne, gospodarcze, czy nawet przepisy w sferze obyczajowej, to może tylko złożyć projekt ustawy. Z którym to projektem może być tak, jak z projektem Andrzeja Dudy w sprawie frankowiczów – nie zostanie wcielony w życie. Prezydent w Polsce ma głównie władzę negatywną i o tym się za mało mówi. Ci, którzy się na tym znają, wiedzą, że główna władza prezydenta polega na tym, że jest hamulcowym, że może on coś zawetować. Nie jest zaś w stanie za bardzo coś przeforsować, jeśli tego nie zaakceptuje większość parlamentarna. To PiS bardzo mocno eksponował, mówiąc, że ten Trzaskowski nic nie będzie w stanie zrobić, bo nie będzie miał większości w Sejmie. To jest akurat prawda. Pytanie, czy Duda będzie w stanie coś zrobić, jeśli nie będzie zielonego światła Kaczyńskiego? Też nic nie będzie w stanie zrobić. Na tym polega absurd systemowy, który mamy w Polsce.

Pan premier Morawiecki mówił ostatnio w rozmowie z „Polską”, że zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza eskalację konfliktu politycznego. Tak się stanie?
Zgadzam się z premierem Morawieckim. To oczywiste. Morawiecki ma rację. Tylko że można by powiedzieć, że jak Duda wygra, to za trzy lata, jak będą wybory parlamentarne, znowu premier Morawiecki, jeśli nadal nim będzie, powie: „Musicie poprzeć PiS, bo jakiekolwiek inne zwycięstwo jakiejkolwiek innej partii politycznej, która by przejęła władzę, też będzie oznaczało eskalację konfliktu politycznego”; bo nie będzie w stanie ułożyć sobie z prezydentem Dudą relacji. Zmierzam do tego, że mamy system, w którym co jakiś czas dochodzi do pewnej kohabitacji, czyli współistnienia prezydenta i rządu z odmiennych obozów i to zazwyczaj skutkuje w kraju o niskiej kulturze politycznej, a Polska takim krajem jest, bardzo poważnym konfliktem. To, co mieliśmy w latach 2007-2010, czyli rząd Tuska kontra Kaczyński. A później szczęśliwie się tak układało dla polskiego systemu politycznego, że mniej więcej z zasady, prezydent był z tego samego obozu politycznego, co większość rządząca. Czy tak będzie – dowiemy się po wyborach. Tylko że to, co mówi premier Morawiecki, to nie jest dla mnie wystarczający powód, żeby uznać, że tylko zwycięstwo Dudy ma sens, a każde inne rozwiązanie to jest jakaś katastrofa dla Polski. W ten sposób musielibyśmy uznawać, że jeśli już jeden obóz polityczny przejął władzę, to musi ją w nieskończoność posiadać.

Sondaże pokazywały bardzo wyrównane poparcie dla obu kandydatów. Czy to są też najbardziej wyrównane wybory?
Czy takie są, dowiemy się, kiedy porównamy liczbę głosów na jednego i drugiego kandydata. Wtedy dowiemy się, czy to będzie pół miliona, jak to było pięć lat temu, kiedy Duda wygrał z Komorowskim, czy to będzie sto tysięcy. Wtedy to rzeczywiście będzie znaczyło wygraną o włos.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Antoni Dudek: Okazuje się, że Podkarpacie nie jest takie wierne, a Polska zachodnia była bardziej zmobilizowana - Portal i.pl