Dariusz Ulczyński (rocznik 1975) wierzy, że to, co nie udało się jemu, stanie się udziałem jego syna, Jakuba.
Był właściwie „skazany” na sport. Jego ojciec, Jerzy, był w latach siedemdziesiątych czołowym polskim wioślarzem, zawodnikiem Zawiszy Bydgoszcz. W ósemce startował na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku, a w czwórce ze sternikiem cztery lata później w Montrealu. Z kolei mama była lekkoatletką.
- Kończąc ósmą klasę szkoły podstawowej miałem już ponad dwa metry wzrostu. Po pierwszej klasie liceum dobiłem do 207 cm i na tym się zatrzymałem. Jednak moja przygoda ze sportem zaczęła się znacznie wcześniej. Mając już sześć-siedem lat chodziłem z tatą na treningi, bowiem po zakończeniu kariery został szkoleniowcem. Oczywiście też jeździłem na obozy. Trochę zacząłem trenować wioślarstwo, jednak ojciec wybrał dla mnie basket i po ukończeniu czwartej klasy zapisał mnie do sekcji minikoszykówki w Pałacu Młodzieży. Szybko złapałem bakcyla, bardzo mi się to spodobało. I tak się zaczęła ta moja krótka kariera - mówi Dariusz Ulczyński.
Przez wiele lat działająca piramida szkoleniowa Astorii wyłapywała co bardziej uzdolnionych chłopaków. Dariusz Ulczyński został więc uczniem klasy sportowej w Szkole Podstawowej nr 47. I oczywiście równolegle trenował w klubie.
Przy takich parametrach fizycznych, świetnej koordynacji ruchowej, mimo młodego wieku już sporych umiejętnościach i przede wszystkim inteligencji na boisku oraz sercu do walki już w wieku 17 lat w sezonie 1992/1993 trafił do zespołu seniorów, który wcześniej po rocznym pobycie w ekstraklasie wylądował w II lidze (obecnie pierwsza). Zdążył rozegrać tylko cztery mecze (zdobył w nich 42 punkty, czyli średnio 10,5 na jedno spotkanie).
- W czwartym ligowym meczu z Wybrzeżem Gdańsk na nogę spadł mi Wojtek Goliński, który notabene rok wcześniej grał w Astorii. To był koniec mojej kariery. Zerwane więzadła, osiem operacji, próba powrotu na boisko. Nieudana - znowu więzadła, tym razem w drugim kolanie - wspomina tamte dramatyczne chwile.
Ta przypadłość dotyka wielu sportowców. Dziś jest w większości przypadków całkowicie wyleczalna. Wówczas polska medycyna stała na zdecydowanie niższym poziomie. Potrzebny byłby zabieg w Austrii. Ale na to rodziców Dariusza nie było stać. Podobnie jak i klepiącego biedę klubu.
Jak sam przyznaje, na początku nie mógł się odnaleźć, bo bardzo wierzył, że spełni się w koszykówce. Na prostą pomogła mu wyjść... dziewczyna. W wieku 20 lat poznał Ewę, która dwa lata później została jego żoną. Podjął pracę jako przedstawiciel firmy „Wedel”. Doszedł do stanowiska dyrektora dystrybucji i zarządza sprzedażą na jednej trzeciej terytorium Polski.
A sportowo? Poświęcił się całkowicie kreowaniu kariery syna, 14-letniego obecnie Jakuba.
- Szybko zauważyłem, że Kuba ma fajny wzrost, ma silną budowę ciała, motorycznie też nie był zły. Zaczynał jak większość chłopców od piłki nożnej. Podjął nawet treningi w klubie salezjańskim. Jednak mnie cały czas kusiło, że nakierować go na koszykówkę. Pod koniec drugiej klasy zabrałem go na boisko. Od razu zauważyłem, że chłopak ma smykałkę. To, co mu prezentowałem, szybko łapał. Po pierwszych dwóch zajęciach, na których pokazywałem mu podstawy - kozłowanie, rzuty - widać było, że coś z tego może być. No i przede wszystkim jemu to zaczęło się podobać - mówi Dariusz Ulczyński.
Po ukończeniu drugiej klasy ojciec skontaktował się z Maciejem Kulczykiem, też byłym koszykarzem „Asty”, trenerem w Novum i załatwił synowi wyjazd na obóz. Tu także się potwierdziło, że z tego coś będzie. I tak to się zaczęło... Najpier trenował w szkole w Fordonie, a od czwartej klasy przeniósł się do Novum, a od szóstej do szkoły sportowej przy ul. Bałtyckiej. Tu trenował m.in. pod okiem Zbigniewa Próchnickiego.
Z czasem przyszły liczne sukcesy - indywidualne i zespołowe. Ostatnio w mistrzostwach Polski U-14 w kadrą naszego województwa wywalczył piąte miejsce. Został królem strzelców turnieju i wybrano go do pierwszej piątki imprezy. Obecnie dobił do 197 cm wzrostu i świetnie się czuje na wszystkich pozycjach od 1 do 3.
Na przełomie marca i kwietnia obaj pojechali na 3-dniowe testy do Benettonu Treviso, który to klub był zainteresowany młodym bydgoszczaninem. Jednak warunki kontraktu nie odpowiadały ojcu i nic z tego nie wyszło.
Pod koniec sierpnia, tuż przed rozpoczęciem nauki w drugiej klasie gimnazjum, pojawiły się trzy propozycje z USA, w tym jedna bardzo konkretna - z Mountain Mission School w Grundy w stanie Wirginia. Było to roczne stypendium sportowe wartości 15 tysięcy dolarów.
Jak przyznaje Dariusz Ulczyński, decyzja, czy puścić syna za ocean, kosztowała go z żoną dwie, trzy nieprzespane noce. Ostatecznie zgodzili się.
- Błyskawicznie rozpoczęliśmy załatwiać wszystkie formalności. Kuba dostał wizę tak zwaną F-1, studencką, na pięć lat. Kupiliśmy mu bilet i w sobotę, 24 września, wsadziliśmy do samolotu do Chicago, gdzie miał przesiadkę.To był środek nocy u nas. Więc cała rodzina siedziała i czekała na wieści z USA. Wszystko skończyło się dobrze. Syn wylądował w Charlotte o 4.00 nad ranem polskiego czasu. Tam odebrali go przedstawiciele szkoły i zawieźli na miejsce - mówi Dariusz Ulczyński.
Jak wynika z pierwszych informacji, młody koszykarz szybko się zaaklimatyzował. Angielski zna na poziomie „komunikatywnym”.Jest zachwycony warunkami. W pokoju mieszka z Amerykaninem i Malijczykiem. Cały dzień jest perfekcyjnie zorganizowany. Lekcje przeplatane są treningami. Wyżywienie ma w stołówce. Wszystko opłacone. Jedynie „kieszonkowe” muszą wysyłać mu rodzice.
Grundy to mała miejscowość licząca niespełna 1400 mieszkańców. Pokus więc dla 14-latka nie ma zbyt we. Zresztą cały dzień wypełniony ma od rana do wieczora. W sobotę są zajęcia koszykarskie, a niedziele wolne.
Na razie amerykańscy trenerzy uważnie obserwują młodego Polaka. Wszystko przed nim...