Skromne 1:0 piłkarzy Zawiszy po „strzale życia” Sebastiana Kamińskiego, trud z jakim bydgoszczanie zdobyli trzy punkty mało co, a przesłoniłyby fakt, że zespół po długim okresie okupowania czwartego miejsca, awansował w tabeli I ligi o szczebel wyżej.
Mimo że strata do czołowej dwójki, Wisły i Arki, nie uległa zmniejszeniu, to jednak coś się ruszyło, a liderujące zespoły wiedzą, że Zawisza nie odpuszcza i że tak będzie już do końca sezonu. Czyli presja jest nie tylko na bydgoskim zespole.
Tak naprawdę, to oprócz Dolkanu Ząbki, który już zakończył rozgrywki i z urzędu dostarcza swoim rywalom punktów (Zawisza dostanie trzy oczka za mecz z 29. kolejki, z 7-8 maja), wszystkie 17 zespołów ma o co grać. Nie ma i chyba raczej nie będzie bezpiecznej strefy.
Trudno ocenić jednoznacznie ten ostatni mecz. Jest kilka kalek tłumaczeń, które można użyć, opisując przebieg meczu, okoliczności jego rozegrania.
Choćby pierwsze z brzegu: zwycięzców się nie sądzi; Zawisza zagrał, jakby nie było, po wizycie nam Łazienkowskiej, gdzie cały zespół zostawił kawał zdrowia (dlatego w sobotę na Gdańskiej najlepszy na boisku był Maciej Kona, który z Legią wszedł tylko na 27 minut); lepiej wygrać po ciężkim meczu niż pięknie zremisować lub - nie daj Boże - przegrać po ładnym dla oka meczu; 1:0 do 1:0 aż zbierze się miarka itd.
Rafał Ulatowski, trener bełchatowian, nie krył, że jest mocno zawiedziony. „Mieliśmy pięć sytuacji. Przykro wracać do domu z pustymi rękoma, stąd smutek w moim głosie. Są we mnie jeszcze emocje, jeszcze długo ten kac będzie nas trzymał”.
Ale przypomnijmy, że w podobnym nastroju byli piłkarze Zawiszy i trener Mariusz Rumak jesienią, gdy przegrali w Bełchatowie. Wtedy sytuacja była nawet korzystniejsza dla gości, bo od 6 minuty prowadzili 1:0 i do 82 minuty mieli mecz pod kontrolą. Dlatego tamta porażka 1:2 Zawiszy mogła boleć bardziej niż 0:1 Bełchatowa na Gdańskiej.
Ciekawą uwagę poczynił trener Ulatowski porównując oba mecze. „Dziś Zawisza był słabszy niż jesienią, a wygrał, wtedy był lepszy, a przegrał”.
Mecz z Bełchatowem pokazał, czy zespół Zawiszy potrafi reagować po ciężkich meczach i niepowodzeniach. Pokazał też, jaka może być rola trenera w przerwie meczu, gdy zespołowi nie idzie i trzeba praktycznie poustawiać zespół od nowa, bardziej ofensywnie, kreatywnie, do przodu.
„W przerwie porozmawialiśmy sobie po męsku. Zagrały honor, wola walki plus zawodnicy rezerwowi. Zostaliśmy za to wynagrodzeni” - przyznał trener Zbigniew Smółka.
Nieobecność na boisku w drugiej połowie lidera i kapitana, to także test dla jego kolegów, czy potrafią sobie poradzić bez swojego czołowego zawodnika. Przebieg gry pokazał, że potrafią. Co nie znaczy, że tak musi być w następnych meczach. Jak zaznacza trener Smółka, runda jest długa, każdy kolejny mecz ważny, więc każdy zawodnik potrzebny drużynie.
Zwłaszcza tak cenny, jak Kamil Drygas, który w meczu z Bełchatowem został przesunięty na bardziej ofensywną pozycję (jesienią dało to fenomenalny skutek). Zejście Drygasa i konieczność kolejnych roszad, zmusiła trenera do wprowadzenia Szymona Lewickiego, po raz pierwszy w rundzie wiosennej.
Pojawienie się na boisku lidera strzelców I ligi (11 goli z jesieni) nie było głównym powodem wygranej, ale otworzyło trenerowi „furtkę” na przyszłość. Że atak z Lewickim też jest możliwy.
W Wielką Sobotę Zawisza gra w Nowym Sączu (13.00), ciekawie zapowiada się cała 23. kolejka. Rywale bydgoskiego zespołu mają gdzie i z kim tracić punkty. Byleby Zawisza nadal wygrywał. Wystarczy 1:0.