<!** Image 1 align=left alt="Image 18881" >Żyję tak nieprzyzwoicie długo, że pamiętam jeszcze czasy, kiedy gość w niebieskim mundurze był jak bożek. Sama myśl, że można byłoby go przypadkowo potrącić, nie daj Bóg zrzucając służbową czapkę z orzełkiem, napawała lękiem. Paradoksalnie, w tym samym czasie satyryczne rysunki przedstawiały stróża prawa jako osobnika z wydatnym brzuszkiem i wrzynającym się w niego pasem, który usiłując dopędzić złodzieja, jedną ręką przytrzymuje chybotliwą czapkę, a drugą - dyndającą na wysokości kolan raportówkę.
Tak to z milicjantów się śmialiśmy, ale się ich baliśmy. Teraz, obawiam się, jest odwrotnie - przynajmniej jeśli chodzi o tych, którzy rzeczywiście powinni się policjanta bać. Szalikowiec na stadionie rzuci w niego krzesełkiem, złodziej podczas próby zatrzymania - jak zdarzyło się tydzień temu w Inowrocławiu - staranuje samochodem, diler narkotyków - o czym z kolei dowiedzieliśmy się wczoraj w Bydgoszczy - pięścią odeśle go do szpitala.
Można to oczywiście tłumaczyć ogólnym zdziczeniem. Jednak tak się złożyło, że informacja o kolejnym pobiciu mundurowego na służbie zbiegła się z inną - o złapaniu dwóch oficerów na odbiorze łapówki, notabene zaaranżowanym przez policyjne Biuro Spraw Wewnętrznych. I owa wpadka też jest elementem długiej serii. Myślę, że ujawnianie takich faktów powinno dać do myślenia nie tylko tym policjantom, którzy „polują na leszcza”. Także tym, którzy wiedzą o kolegach-wędkarzach, ale w imię zawodowej solidarności milczą. Jeśli bowiem policjanci będą mieli reputację nie lepszą od przestępców, to co powstrzyma bandziora od użycia przeciwko nim pięści albo broni? Nie, nie zawaha się - porachuje się z policjantem jak przestępca z przestępcą. Jak w „Sezonie na leszcza”.