Nie wiem, czy większość dzisiejszych maturzystów podzieli mój pogląd, twardo jednak obstaję przy swoim - współczesna formuła egzaminów dojrzałości jest, być może, policzalnie sprawiedliwsza, ale dla mnie nie przyjaźniejsza dla zdających.
Pretekstem do takich rozważań jest dość popularne dziś powtórne podchodzenie do zdanej już matury, by poprawić zeszłoroczny wynik. Młodzi nie robią tego dla fantazji, a w nadziei zdobycia kilku dodatkowych punktów procentowych, zwiększających szansę przyjęcia na wymarzone studia. Szczególnie to widać przy egzaminach z tzw. przedmiotów ścisłych, wymaganych na przykład na studiach medycznych. Tam dokładnie taki sam wynik procentowy miewa co najmniej kilkudziesięciu chętnych, więc każde oczko jest na wagę złota.
<!** reklama>
Zatem zdeterminowani walczą, czasem więcej niż raz... W takiej sytuacji za szczęśliwszą dla zainteresowanych uważam formę egzaminów bezpośrednich. Jest może trochę bardziej stresująca, może rozciągająca rekrutację w czasie, ale... Tak sobie kombinuję - mając też w pamięci własne doświadczenia sprzed 30 lat - że stanięcie twarzą w twarz z komisją daje większą szansę pokazania się z najlepszej strony, obrony własnej indywidualności, udowodnienia, że się jest w tej całej machinie podmiotem, a nie przedmiotem sprawy. Nie kimś, kto z czegoś ma 70, a z czegoś 90 procent, przeliczane na punkty i ich wagi, więc automatycznie odpadającym z wyścigu po zawodowe marzenia.
Ale może to już jednak jest tak, że w zautomatyzowanym świecie liczą się tylko miarki. I większości z tym już dobrze?