Rok temu Polska wstrzymała oddech. Najgorszy z możliwych scenariuszy zrealizował się. Terroryści Abu Musaba al-Zarkawiego, znani z filmowanych egzekucji zakładników poprzez ścięcie, uprowadzili Polaka.
<!** Image 1 ALIGN=NONE>
- Irak znałem sprzed lat, gdy byłem tam w ramach kontraktu toruńskiego „Melioreksu” - wspomina Jerzy Kos. - To był wówczas bezpieczny, dobrze nastawiony do Polski i Polaków kraj. Gdy dostałem propozycję, by zostać dyrektorem generalnym przedstawicielstwa Jedynki Wrocławskiej w Iraku, ucieszyłem się. Warto było jechać, by interesy nie przeszły polskim firmom koło nosa.
Powrót po latach
W ostatnich dniach maja 2004 roku Jerzy Kos wraz Radosławem Kadri trafili do Bagdadu. Willa, w której się zatrzymali, była strzeżona przez ochronę z bronią. Wydawało się, że są bezpieczni. Wpłacili ponad 32 tysiące dolarów do kasy tamtejszego urzędu mieszkalnictwa, w ten sposób kontrakt na budowę osiedla został uruchomiony. Jedynka miała wybudować w Iraku sześćdziesiąt domów, 3 szkoły, meczet, supersam i boisko. Wszystko na 30 hektarach otoczonych murem.
Kolejne dni zajmowało załatwianie pozostałych formalności i rozmowy z dyrektorami irackich firm, które miały być podwykonawcami. 1 czerwca oglądał z kolegą TVP Polonia, gdy wyłączono prąd. Z drzemki na fotelu obudziło go szarpanie.
- Zobaczyłem wokół siebie kilku Arabów z bronią. Krzyczeli, rzucili mnie na podłogę. Jeden wyrwał kabel antenowy z telewizora i zaczął nim wiązać moje ręce z tyłu - relacjonuje Jerzy Kos. - Chcieliśmy się wykupić, tłumaczyliśmy, że mamy jeszcze kilka tysięcy dola rów. Porywacze pieniądze zabrali, ale bardziej interesowaliśmy ich my - przedstawiciele państwa, które uznają za okupanta. Wiedziałem, co to może oznaczać.
Wrzucony do jeepa, związany, ze szmatą na głowie i sztyletem przyciśniętym do szyi rozpoczął dramatyczną wędrówkę po kolejnych melinach terrorystów.
Ratunek i nadzieja
Łącznie sześć razy go przerzucano. Porywacze co chwilę krzyczeli, że Kos jest szpiegiem CIA. Nie pomogły tłumaczenia, ani nawet lektura pisanego po arabsku kontraktu, który w czarnej teczce wędrował wraz z porwanym. Zawsze rzucany był na klepisko i wiązany przez kolejną ekipę, która go przejmowała. Chciano mu zabrać zdjęcia żony i córki oraz obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ostatecznie zdołał je zachować. Na szczęście, bo akurat te przedmioty odegrały ważną rolę w jego uwolnieniu.
- Pytali mnie, czy wiem, że mam problem. Zapewniali, że mają sprawę do polskiego rządu. Na pytanie, czy bin Laden jest dobry, zawsze odpowiadałem „tak”. Odwrotnie reagowałem oczywiście na nazwisko Bush. Przypominałem, że Polska jest lubianym przez Irakijczyków krajem. Oni jednak twierdzili, że tak było kiedyś, teraz wszystko się zmieniło - Jerzy Kos stracił resztę złudzeń, gdy trafił do budynku, w którym zobaczył przetrzymywanych od 50 dni trzech Włochów, o których słyszał przed wyjazdem z kraju. Wiedział, że ich kolegę ścięto. Jednak dopytującym się Włochom o tym nie powiedział.
4 czerwca pojawił się Arab z kamerą. Kos usłyszał, że ma szansę, jeśli tylko uda mu się przekonać polskie władze, że należy wycofać polskie wojska z Iraku.
O Bogu, sporcie i życiu
- Wiedziałem, że to nierealne, ale mówiłem po angielsku do kamery bardzo długo. Sugerowałem, by chociaż częściowo ustąpić, dać złudzenia, rozmawiać. To mogło przedłużyć nasze życie! Prosiłem prezydenta, premiera Belkę, liderów partii, by wykazali przynaj mniej dobrą wolę - porwany był przekonany, że materiał ten trafi do telewizji al-Dżazira. Ostatecznie jednak tam nie dotarł.
Przerzucano go nadal wraz z Włochami. Ostatnim miejscem postoju była opuszczona szkoła. Przez cały czas próbował rozmawiać z porywaczami. Choć jest osobą niepalącą, dopraszał się o papierosa. Wspólne palenie skłania do rozmów. Rozmawiali o wpływie nikotyny na wyniki sportowe i o Bogu. Bariera językowa była jednak na tyle duża, że poza kilka tematów nie udawało się wyjść. Jeden z porywaczy wydał mu się od razu inny.
- Młody, wykształcony człowiek, mówiący dobrze po angielsku. Czułem, że to nasza jedyna szansa - zapewnia ofiara porwania. - On tłumaczył mi, że nie ma wyjścia, musi działać jak inni. Przekonywałem, że lepiej nam pomóc. On na to, że jak to zrobi - zabiją go i jego rodzinę. Przekonywałem, że może dostać obywatelstwo polskie, włoskie, amerykańskie - jakie chce. Ty nam pomożesz, my pomożemy ci. Rozmawialiśmy trochę jakby w żartach. Do końca nie wiedziałem, czy nas przypadkiem nie podpuszcza. Ostatecznie jednak wziął od nas pamiątki świadczące, że żyjemy. Dałem zdjęcia.
Zdjęcia wybawienia
Arab, który funkcjonuje dziś pod pseudonimem Mahomet, zaczął działać. Powiedział, że 9 czerwca przyjedzie ktoś z kamerą. Mieli ich wtedy ściąć. Mahomet wytłumaczył kolegom, że warto zrobić porwanym zdjęcie, bo to ich ostatnia fotografia za życia. Zrobiono trzy zdjęcia. Na jednym są porwani, na drugim oni wraz z Mahometem, na trzecim również oni wraz z jednym z innych porywaczy. Dziś wiadomo, że Mahomet przesłał zdjęcie do amerykańskiej bazy. To był ostateczny dowód, że kontaktujący się z Amerykanami człowiek naprawdę wie, gdzie są porwani.
- Wyprowadził nas wszystkich w nocy na siusiu i powiedział, że w tej chwili jesteśmy obserwowani przez Amerykanów. Chyba z satelity. Akcja miała nastąpić następnego dnia, czyli ósmego czerwca. To był najdłuższy dzień w moim życiu.
Kłopoty z wdzięcznością
Wszystko trwało dwie minuty. Dwie eksplozje, gaz i pojawili się Amerykanie. Wymieniali nazwiska porwanych, ci odpowiadali jak w szkole. Ewakuowano ich śmigłowcem. Podczas pierwszych przesłuchań przez amerykański wywiad zapewniano ich, że Mahomet jest bezpieczny. Będzie żyć pod zmienionym nazwiskiem. A jego kolega Radek, wożony przez inną ekipę terrorystów, uciekł zaraz po porwaniu z samochodu i żyje. Podczas konferencji prasowej na lotnisku po powrocie do kraju Jerzy Kos dziękował wszystkim za uwolnienie. W tym polskim władzom, choć wiedział, że ich udział był praktycznie żaden. Potem dobijał się do Pałacu Prezydenckiego, Kancelarii Premiera i Ministerstwa Spraw Zagranicznych, by osobiście podziękować najważniejszym w kraju urzędnikom. Nikt jednak nie chciał się z nim spotkać. - Gdy porwano jesienią Polkę władze od razu zapowiedziały, że nie będą z porywaczami negocjować. W jednym w wywiadów powiedziałem, co to może dla niej oznaczać. Któryś z porywaczy się zdenerwuje i po prostu ją zabije - do końca życia Jerzy Kos zapamięta ripostę na te słowa ministra Cimoszewicza.
W wywiadzie dla RMF FM minister skrytykował uwolnionego Polaka, „od którego nikt nigdy nie posłyszał ani jednego słowa dziękuje, któremu zapewne wydaje się, że Pan Bóg sprawił, że został uratowany”. Cimoszewicz przypisał polskim służbom zasługi w tej sprawie: „został uwolniony w zasadniczym stopniu w wyniku naszych działań” - zapewnił.
Dlaczego żal?
Trudno się dziwić, że Jerzy Kos w swojej książce „Skazali mnie na śmierć” komentuje to w jeden sposób - zwykłe oszczerstwo. Podejrzewa, że o jego przypadku chciano jak najszybciej zapomnieć, by nie musieć spojrzeć w oczy człowiekowi, którego dla wyższych celów przekreślono.
- Moje porwanie potraktowano nie jak atak na polskiego obywatela, czyli pośrednio Polskę, tylko przypadek Jerzego K., bezczelnego faceta, co poucza fachowców, którzy podobno działali na tyle tajnie, że nikt o ich poczynaniach nie ma pojęcia. Gdybym tam nie był, nie walczył do końca o życie i nie znał sprawy od podszewki - może bym w to uwierzył. Wierzę jednak w inne rzeczy. Więcej dały modlitwy papieża, któremu z żoną dziękowaliśmy osobiście, niż iluzoryczna opieka polskiego MSZ.