Trzy ostre dyżury w trzech bydgoskich szpitalach. Powtarzające się scenariusze - ból, nerwy, brak informacji, godziny spędzone w kolejce. W ciągu doby izba przyjęć przyjmuje nawet 200 pacjentów!
Mama sześcioletniej dziewczynki, która jak się później, okazało cierpiała na sepsę, przez trzy godziny błąkała się z dzieckiem po korytarzach szpitala. Mężczyzna z obciętym kciukiem został odesłany z kwitkiem na inną izbę przyjęć. Tragiczne historie ostatnich tygodni, jakie rozegrały się na ostrych dyżurach, zainspirowały dziennikarzy „Expressu” do odwiedzenia trzech bydgoskich szpitali.
Czekać, czekać, czekać...
Piątek, kilka minut przed godziną 18. Wchodzimy na ostry dyżur w szpitalu wojskowym. W poczekalni siedzi zaledwie kilka osób. Pacjenci przywożeni przez karetki, transportowani na łóżkach i wózkach znikają za rozsuwanymi drzwiami. Pozostali kierują się do pokoju rejestracji.
- Jestem tu od pół godziny, ale nie pozwolono mi się jeszcze zarejestrować. Tylko spokojnie - powtarza sobie pani Irena, która przyjechała z podejrzeniem złamania nadgarstka. Ręka spuchła. Kobieta stara się trzymać ją w bezruchu. Kilka krzeseł dalej spotykamy nastoletniego Jędrka z ręką na temblaku. - Wypełniliśmy dokumenty. Po pół godzinie lekarz zrobił wstępne badanie, a teraz od godziny czekamy na RTG - relacjonuje pan Leszek, ojciec chłopca. - Trudno powiedzieć, dlaczego to tak długo trwa, skoro nie ma tłumów. Nikt nam nic nie mówi.
Do godziny 20 poczekalnia wypełnia się pacjentami. Rodzice z małymi dziećmi koczują na podłodze przez pokojem lekarskim.
W podskokach na RTG
- Sanitariusz zmierzył mi ciśnienie. Powiedział, że wzorcowe i poszedł sobie. Gdybym wyszła, nawet by nie zauważyli. To nie jest dr House - komentuje pani Aldona, którą w poniedziałek wieczorem poznaliśmy na ostrym dyżurze w szpitalu „Jurasza”.- Leczę się na nerwicę. W klatce piersiowej mnie zatyka. Gdy mam atak, to ani siedzieć, ani leżeć, ani wisieć. Pacjenci najczęściej skarżą się na brak informacji. Na prześwietlenie rentgenowskie chodzą sami. Nierzadko gubią się na korytarzach. Nawet osoby z kontuzją nogi muszą doskoczyć do celu...
- Szczerze. Proponowałem żonie, aby się tutaj położyła i udawała, że zemdlała. Jeżeli ktoś nie ma nogi urwanej, to nie jest poważnie traktowany - denerwuje się pan Rafał, który od 2 godzin czeka z osłabioną żoną i dwójką małych dzieci.
Pacjentów ponad normę
Podobne sceny rozgrywają się na ostrym dyżurze w „Bizielu”. - Z urazem kolana trafiłam do szpitala w niedzielę. Siedziałam tam 5 godzin. Niektórzy krzyczeli, inni zwijali się z bólu. Tłok do rejestracji, a pielęgniarka wyszła na pół godziny - opowiada pani Sylwia.
Ostry dyżur to system, w którym działają trzy bydgoskie szpitale - wojskowy, „Jurasza” i „Biziela”. Podział pracy miał ograniczyć wydatki oddziałów ratunkowych bez szkody dla pacjentów. Dlaczego to się nie sprawdza? - W ciągu dobowego dyżuru przyjmujemy 200 pacjentów, z czego 70-80 procent przypadków to ludzie, którzy nie powinni być na oddziale ratunkowym. Pomoc powinien im zapewnić lekarz pierwszego kontaktu albo nocne gabinety podstawowej opieki zdrowotnej - mówi dr Jacek Tlappa, szef szpitalnego oddziału ratunkowego „Biziela”.
Czym jest ostry przypadek i na co cierpią bydgoskie szpitale?