Gdy Polscy dziennikarze oglądali z korony Stadionu Olimpijskiego start Kszczota, wszystko nie wyglądało tak dobrze. - Jest za daleko - rzucił ktoś nagle. Tylko że on miał to wszystko wyliczone. Na ostatnim łuku wyszedł jak z procy, minął kilku rywali i wpadł na metę jako drugi. W żadnym momencie się nie podpalił, nie zmienił planu, nie pogubił. Zrobił dokładnie to, co chciał.
Gdy słucha się Kszczota po takim wyścigu, imponuje precyzja z jaką o nim opowiada. - 300 metrów a na zegarze było 37 sekund, więc ci co byli z przodu - tragedia. 24 "z małym" było pierwsze 200 m. To jest cholernie szybko, to musi kosztować. Ja miałem 25 sekund pierwsze 200. Potem leciałem swoje. Myślę, że poniżej 52 miałem 400 - rzuca jak z rękawa Kszczot zaraz po biegu.
Do tego dochodzi analiza przeciwników: McBride poleci jak wariat i to go zniszczy, o pozycję będzie walczył Bett, Aman będzie z przodu, o Amosie nie warto mówić, bo się przepychał, szarpał, a tego nie można robić w tak szybkim wieku.
- Trzeba biec ekonomicznie i czekać na jeden niepowtarzalny moment do ataku – mówi Polak.
Tu nic nie jest pozostawione przypadkowi. Taki jest Kszczot.
Gdy się go słucha, to można zrozumieć jak mocno musiał być sfrustrowany po igrzyskach w Rio de Janeiro, gdzie zabrakło go w finale. Bo czy przy tak idealnym planie może się coś nie udać?
W Londynie udało się wszystko. - Ale co, zwątpiliście przez chwilę? - rzucił Polak ze śmiechem do dziennikarzy TVP Włodzimierza Szaranowicza i Przemysława Babiarza, którzy podeszli mu pogratulować. Prawdę mówiąc, gdyby ten dystans to nie było 800 m, tylko może 60-80 więcej, to udałoby się wyprzedzić i Francuza Pierre-Ambroise'a Bosse'a.
- Dziś było skupienie, zgranie ciała i umysłu. Wszystko zagrało. To jest świetna rzecz, to co mi się tutaj przytrafiło - nie potrafił ukryć radości Polak. Swój medal zadecydował ciężarnej żonie Renacie. To już siódmy miesiąc, więc trudno się dziwić, że Kszczot w środę wraca do Polski. - Będę już z żonką, na swojej kanapie, ze swoimi kotami. Potrzymam ją za brzuch, będę czekał aż Ignaś zacznie kopać - takie marzenia ma nasz wicemistrz świata.
We wtorek naciskany pytaniami o przyszłość, o igrzyska w Tokio - nie chciał wychodzić tak daleko w przyszłość. Myśli raczej o tym, żeby zakończyć ten sezon, poprawić swój najlepszy wynik w tym roku, który właśnie ustanowił finałowym biegiem w Londynie. To też pokazuje, jak skrupulatnie zaplanował ten start, te mistrzostwa.
- Miałem po Rio wątpliwości. Kto ich nie ma? 800-metrowiec to też człowiek. Ale jak ktoś nie ma wątpliwości, to znaczy, że wszystko ma w dupie. A jeśli ma, to nic z tego nie będzie - zauważył.
Znamienne jest też to, że na 800 metrów – inaczej niż na pozostałych dystansach – znaczące role odgrywają Europejczycy. Wygrał Francuz, drugi był Polak. Czwarte miejsce zajął Brytyjczyk. - Europa zawsze była przy głosie lub – mówiąc szerzej - biali byli przy głosie. To jest dystans, w którym można powalczyć – stwierdził.
- To był podobny wyścig do tego sprzed dwóch lat w Pekinie. Mogę być bardzo dumy z siebie, że mam drugi srebrny medal w tej trudnej konkurencji. Byłem tylko dwa kroki od złot i to mi daje dużo motywacji przed kolejnymi startami - wyznał Kszczot.
Co ciekawe zwycięzca Francuz Bosse twierdził, że… nie miał żadnego planu na ten start. - Uwierzcie mi, nie miałem. Zrobiłem to, co czułem. Przyjechałem do Londynu w nie najlepszej formie. To najlepsza rzecz, jaka mi się zdarzyła. Zaskoczyłem siebie, zaskoczyłem wszystkich! - mówił uradowany 25-latek, który na ostatnich igrzyskach olimpijskich był czwarty.
Więc to jest ten pierwiastek zaskoczenia…
- Nie byłem pewien, co będzie chciał zrobić Pierre Bosse – wyznał Kszczot.
Mistrzostwa świata w lekkoatletyce – 800 m
1. Pierre-Ambroise Bosse (Francja) 1:44.67 SB
2. Adam Kszczot (Polska) 1:44.95 SB
3. Kipyegon Bett (Kenia) 1:45.21