Rozmowa z EWĄ SENSKĄ, redaktor albumu „U stóp Matki”, prezes BDW „Margrafsen”
<!** Image 2 align=right alt="Image 78085" sub="Fot. Marek Chełminiak">Jak się dba o duchową wymowę albumu?
Nawiązuje się jak najlepsze relacje z autorem powierzającym materiał do publikacji. Mam na myśli przede wszystkim dbałość o takie wyeksponowanie zdjęć, by nic nie przeszkadzało w ich odbiorze. Powinniśmy pamiętać, że nadawany w toku pracy wydawniczej kształt i forma książki to tylko dodatki, rodzaj oprawy, która nie może przesłonić istoty przekazywanej przez zdjęcia. Przy dobrym zrozumieniu z autorem, ze wspólną pasją, nie sposób nie zostawić w publikacji cząstki swojej duszy... Mam to szczęście, że udaje mi się nawiązywać z autorami taki kontakt. Nawet nie bardzo wyobrażam sobie pracę, gdzie otrzymywałabym materiały pocztą, nie poznała autora, jego oczekiwań i wyobrażeń o efekcie współpracy. Chociaż jest jeden wyjątek: z powodu naglących terminów zdarzyło mi się korespondencyjnie przygotować do druku katalog wystawy - album „Imagines Potestatis. Insygnia i znaki władzy w Królestwie Polskim i Zakonie Niemieckim”. Jednak dr Januszem Trupindą, z którym wtedy współpracowałam, kierowała taka determinacja i pasja, że potrafił nimi zarazić nas wszystkich!
Przy okazji wydania nowego albumu „U stóp Matki”, mówiła Pani jeszcze o „duchowości miejsca”. Chyba nietrudno pokazać to fotografując Jasną Górę, czyli miejsce, którego konotacja w polskiej kulturze jest jednoznaczna?
<!** reklama>Tej publikacji towarzyszy dość ciekawa historia. Współpracujemy z klasztorem Paulinów już 10 lat, ale dotychczasowe wydawnictwa eksponowały raczej tkankę materialną sanktuarium, pomijając ludzi. Całkiem niedawno wyszedł nawet, ale nie u nas, album, w którym zdjęciom jasnogórskiej architektury autorstwa tamtejszego fotografika, Krzysztofa Świertoka, towarzyszyła poezja - znowu bez śladu człowieka! Wkrótce potem byłam na Jasnej Górze, obserwowałam pielgrzymów i uświadomiłam sobie, że to oni ze swoimi intencjami pielgrzymowania nadają sens temu miejscu, oni je „ubierają”. Pan Świertok, co mnie trochę zaskoczyło, przyznał, że ma masę takich zdjęć i tak narodził się pomysł albumu. Żadna z wykorzystanych fotografii nie powstała „na zamówienie”, wszystkie zdjęcia pochodziły z ostatnich 2-3 lat i ilustrowały jasnogórskie wędrówki fotografa.
Ile zdjęć trafiło do Pani?
Łącznie gdzieś między 500 a 700 zdjęć. Wykorzystaliśmy około 250.
Mają swoją wagę i to sensie dosłownym!
Warto wiedzieć, że udało się nam znaleźć papier - tzw. kredę matową spulchnianą, na której uzyskujemy doskonałą jakość, a jednocześnie jej zastosowanie powoduje, że publikacja jest co najmniej o pół kilograma lżejsza! To bardziej rzemieślnicza odsłona naszej pracy. Wracając do tej artystycznej: przejrzałam zdjęcia i tak mnie poruszyły, że przygotowałam album od serca i od ręki! Odkryłam na nowo autora fotografii i wierzę, że to nasze spotkanie na Jasnej Górze skąpanej w jesiennym słońcu, wśród pielgrzymów nie było przypadkowe... Krzysztof Świertok mawia o sobie, że jest tam aktorem drugiego planu, ale okazuje się, że obok wysmakowanych obrazków, robi doskonałe, takie emocjonalno-reporterskie zdjęcia.
Niepodrasowane komputerowo?
Najważniejsze to zachować umiar, jak we wszystkim. Znając dokładnie cały proces technologiczny, trzeba mieć na względzie efekt końcowy. Na różnych etapach potrzebne są czasem ingerencje w zdjęcie, ale po to, by po obróbce, w sposób możliwie najdoskonalszy przypominało ono pierwowzór. Zawsze wtedy pytamy autora, „czy to jego zdjęcia?” i nie ma większej satysfakcji, gdy, jak w przypadku albumu „Bydgoszcz piękna i romantyczna”, usłyszymy, że jest to idealnie zgodne z jego spojrzeniem, z jego pracami. Zresztą mam szczęście, bo autorzy na ogół akceptują moje wybory i układ kompozycyjny albumu.
Jest koncepcja i projekt. Wybór zdjęć dokonany, autor go zaakceptował. Co dalej?
Część mniej przeze mnie lubiana - żmudna, precyzyjna praca techniczna. Trochę nawet matematyczna, bo trzeba np. wiedzieć, że w przypadku dużego albumu liczba stron musi się dzielić przez 16. Tu już potrzeba mniej emocji, za to więcej wiedzy i umiejętności. Już nie jest się artystą, tylko rzemieślnikiem. Dobrym i rzetelnym. To czas decydowania o papierze, czcionce, podpisach. I w tej edytorskiej dbałości o szczegóły trzeba pamiętać, by forma nie przerosła treści.
Trudno zachować tę równowagę?
To wypadkowa wielu czynników. Książkę weźmie do ręki i statystyczny czytelnik, i koneser. Ja w takim albumie chcę zobaczyć coś pięknego...
„Piękno budzi wrażliwość” - głosi motto waszej firmy. Tymczasem niech Pani spojrzy na zdjęcia, które wygrywają światowe konkursy. Epatują wojną, nieszczęściem!
Bo też nie chodzi mi o tak wprost rozumiane piękno. Można je dostrzec w trudzie, w cierpieniu, w miejskiej brzydocie, weźmy np. album „Kolor w Bydgoszczy”. W ten właśnie sposób piękne są poorane zmarszczkami twarze starych ludzi. Może to trochę, jak z książkami? Francis Bacon powiedział kiedyś mądrze: „Są książki, które się smakuje, inne się pochłania, a jeszcze inne trzeba przetrawić i przegryźć.” Są różne, a każda na swój sposób dobra.