Chciałbym uroczyście zapewnić, że wakacje nie zostały w Polsce zakazane, jak sądzą ludzie małej wiary. Choć niby na to by wyglądało, bo lipiec mamy gorący w akcje i reakcje - a to benzyna plus i sądy minus, a to ludzie z białymi różami, a to człowiek o żółtych włosach... I ciekaw tylko jestem, ile obchodzi to Polaków szaraków, bo obawiam się, że raczej średnio. Bo Polacy szaracy na całego ruszyli wczasować.
No i oczywiście w mediach zaczęło się wyzłośliwianie mądrych głów na temat wakacyjnych zwyczajów ludu polskiego, ze szczególnym uwzględnieniem części populacji zwanej Januszami i żonami ich Grażynami. Że nieobyci, że te skarpetki w sandałach, że języków nie znają, że tylko parawany i disco polo. I powiem szczerze, że trzęsie mnie, jak słyszę to wyrzekanie. Bo jesteśmy narodem, który jakoś wyjątkowo lubi pokazywać rodaków w negatywnym świetle. Ba, każdy mądrala ma upichconą anegdotkę o Januszach, którą opowiada z lubością, żeby podkreślić, że on to Januszem na pewno nie jest. Jakoś innym nacjom, które też swoich Januszów mają na pęczki, zdarza się to zdecydowanie rzadziej.
Bo generalnie zasada jest jedna - jaki wyjeżdżasz na wakacje, taki na nich jesteś. Bo to nie urlop nagle czyni człowieka obciachowym. A my jesteśmy, jacy jesteśmy - mamy, że tak powiem, style bycia różnorakie. I, bądźmy szczerzy, nie wyróżniamy się tu jakoś szczególnie w świecie szerokim. Może tym, że nie mamy raczej tradycji podróżowania, a za to głód turystyki, zwłaszcza leżakowej. Tam więc nas głównie widać.
I nie ma co zarzucać obciachu rodakom, którzy przenoszą swoje krajowe zwyczaje w kurorty. Bo zgraje pijanych Angoli obciachowe nie są? A ci Niemcy, gadający zawsze dwa razy głośniej od innych? A trzęsie mnie już wyjątkowo, kiedy słyszę o tych hordach 500+, co to ruszyły w świat i wstyd nam przynoszą... Cóż, trzeba jeszcze paru lat, żebyśmy pochowali narodowe kompleksy. I nie chodzi mi tu wcale o rodaków z 500+.