Kilkadziesiąt wyniszczonych
i zaniedbanych psów, suki pobudzane oksytocyną do szybszych porodów - tak wygląda dzika hodowla w Trutowie. Ludzie walczą, by przerwać ten koszmar.
Trutowo w gminie Kikół (powiat lipnowski). Pod klasztornymi murami i krzyżem - ujadanie psów. To posesja Stanisława W., rolnika na rencie, który w kojcach po świniach hoduje psy.
Część, w tym ledwo powłócząca nogami suka, żyje na zewnątrz. Wszędzie walają się kurze łapy
i łebki, czyli to, czym „hodowca” karmi zwierzęta. Szczeniaki w typie owczarka niemieckiego, malamuta, labradora, husky i inne sprzedają się dobrze. Kosztują od 300 do 1,2 tys. zł, choć nie mają papierów.
<!** reklama>
- 26 stycznia wkroczyliśmy tu z powiatowym lekarzem weterynarii, policją i strażą gminną. Zastaliśmy piekło - relacjonuje Ewa Włodkowska, prezes Toruńskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Około 60 psów stłoczonych na małej przestrzeni. Wiele wychudzonych, bez wody, zapchlonych,
z widocznymi ranami. Wszystkie niezaszczepione. Odkryliśmy oksytocynę, służącą najprawdopodobniej do przyspieszania porodów oraz zapas antybiotyków i strzykawek.
Dwa szczeniaki (malamuty) wymagały natychmiastowego ratunku. Działaczki TTOZ wykupiły je i przywiozły do Torunia, bo włocławskie schronisko nie chciało ich przyjąć. Przeszły operację i leczenie. Przeżyły. Co z resztą zwierząt?
Powiatowy weterynarz złożył, co prawda, doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Lipnie. Ta, po raz kolejny w stosunku do Stanisława W. wszczęła dochodzenie. Jednak Józef Predenkiewicz, wójt Kikoła, choć mógł, nie wydał decyzji o odebraniu „hodowcy” psów.
- Mam świadomość, że powinienem to zrobić - mówi wójt. - To dzika hodowla bez rejestracji, badań, szczepień. Wiem, że część tych zwierząt należałoby natychmiast z niej zabrać. Ale nasza gmina jest niezamożna. Tymczasem pobyt jednego psa w schronisku kosztuje około 500 złotych miesięcznie. Owszem, gmina może obciążyć kosztami „hodowcę”, ale jak ściągnąć pieniądze z rolnika rencisty?
Alicja Cichosz, zastępczyni prokuratora rejonowego w Lipnie, zapewnia, że najważniejsze w tej sprawie jest życie zwierząt. O ich los każe dopytywać... za dwa tygodnie. - Dlatego będziemy walczyć o wydanie prokuratorskiego nakazu odebrania zwierząt „hodowcy”. Ich dramat ciągnie się kolejny rok, przy cichym przyzwoleniu lokalnego środowiska - mówi Ilona Nowosad, nauczycielka z Torunia, działająca na rzecz praw zwierząt. - Kolejna sprawa w prokuraturze może skończyć się jak poprzednia. Rolnik ograniczy stado, zaszczepi część zwierząt, a gdy hałas ucichnie, wróci do stałej praktyki.
Pani Ilona jest zdeterminowana
i zapowiada, że nie odpuści. Wraz z osobami, z którymi współpracuje, chce zlikwidować hodowlę raz na zawsze i uratować zwierzęta.
Niepokoić musi to, co stało się z około 20 dorosłymi psami po 26 stycznia. 4 lutego, według powiatowego weterynarza, w pseudohodowli było 30 zwierząt, według służb gminnych - 42.
- Gdyby chodziło o szczeniaki, można by mówić o sprzedaży. Trudno uwierzyć jednak, by ktoś w tak krótkim czasie sprzedał dwadzieścia dojrzałych osobników - mówi Ilona Nowosad.
Stanisław W. ani nikt inny z jego gospodarstwa nie wyszedł do nas, by porozmawiać. Przez blisko godzinę słyszeliśmy tylko ujadanie psów.