W połowie lat dziewięćdziesiątych byłem jeszcze nawiedzonym dziennikarskim sztyftem, który wierzył, że czwarta władza naprawdę może zmienić świat. Zaangażowałem się wtedy we wspieranie opozycji w Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej „Jedność” na Kapuściskach. Opozycja występowała przeciwko wieloletniemu prezesowi (nazwisko zmilczę, człek ów już nie żyje). Prezes, o urodzie baśniowego Ali Baby, trząsł nie tylko własną spółdzielnią. Był również członkiem władz spółdzielczych wyższego szczebla. Potyczka z nim spółdzielczego szaraka przypominała szarżę błędnego rycerza na kręcący się wiatrak.
I jak tu było nie sprzyjać „jednościowym” donkiszotom? Wspierałem ich zatem, ile sił, nawet gdy do końca nie pojmowałem wymowy przedstawianych mi dokumentów. Wydaje mi się, że w pełni rozumiem to dopiero teraz, po wielu latach. Wtedy najważniejsze było dla mnie przekonanie, że bronię uciśnionych przeciwko tyranowi. Mimo moich wysiłków, Ali Baba utrzymał się na prezesowskim stołku. Jakiś czas później ze zdziwieniem skonstatowałem natomiast, że niektórzy donkiszoci doszlusowali do władz RSM „Jedność”...
Do czego zmierzam? Krytyka zarządu, a zwłaszcza prezesa, to w realiach spółdzielni mieszkaniowych normalka. Tak było ćwierć wieku temu i tak jest dziś. Prezes jest bowiem winien wszelkiemu złu, jakie spółdzielcy dotyka - na czele z podwyżkami, nieporządkiem w i wokół bloku czy opóźniającymi się remontami. Pensja prezesa jest z kolei obiektem zazdrości spółdzielców. Zapominamy, że jest wysoka m.in. dlatego, by prezesowi chciało się regularnie wystawiać cztery litery na mocne klapsy spółdzielców.
Przede wszystkim prezesowi płaci się jednak za kompetencje. Zwłaszcza te tak bardzo specjalistyczne, że wielu spółdzielców nie potrafi ich dostrzec, a tym bardziej zweryfikować. To jeden z powodów, dla których prezesi wydają się wieczni, nieusuwalni. I dlatego też na walne zebrania spółdzielców przychodzi mało ludzi, a jeszcze mniej zabiera głos. Łatwiej przecież krytykować na ławce pod blokiem, niż doszkalać się, przekopując stertę papierów, by uczciwie spojrzeć na ręce prezesowi.
Drugi powód względnej nieusuwalności też wynika ze snutej wyżej anegdotki o Ali Babie z „Jedności”. Im dłużej szefujesz, tym bardziej uzależniasz od siebie podwładnych. I jeśli tylko szefowi sodówka zbytnio nie uderzy do głowy, to ma ogromne szanse na to, by dzieląc i rządząc, doczekać emerytury.
Jaka jest zatem moja opinia o pomyśle, by prezesa, tak jak cały zarząd, wybierał ogół spółdzielców, w wyborach przypominających wybory prezydenta? Jestem sceptyczny. Obawiam się, że wieloma spółdzielniami zaczęliby wtedy rządzić nie najlepsi fachowcy, lecz najlepsi demagodzy.
Uważam, że lepszym pomysłem w projekcie nowego prawa jest kadencyjność prezesów. Ja jednak poszedłbym o krok dalej i ograniczyłbym liczbę kadencji w prezesowskim fotelu - jak dzieje się w przypadku prezydenta kraju czy miasta. Przyjmijmy, że prezes mógłby rządzić maksymalnie przez dwie pięcioletnie kadencje. Miałby więc w sumie 10 lat na to, by najpierw nauczyć się szefowania spółdzielni, potem w miarę spokojnie zrobić to, na czym mu najbardziej zależy, a pod koniec dziesięciolatki uporządkować sprawy spółdzielni - by następca nie miał powodów, by wieszać na nim psy czy ciągać go po sądach.
Że co, że szkoda takich kompetentnych i doświadczonych fachowców? Jeśli rzeczywiście są tacy dobrzy, to nową, odpowiedzialną robotę pewnie znajdą bez trudu. A dobre jest wrogiem lepszego.
