Wśród nich były fotografie wprost zielonego nieba nad wyspą. Nigdy wcześniej takiego nie widziałem, więc zacząłem marzyć, by kiedyś tam pojechać.
[break]
Sposobność nadarzyła się dziesięć lat temu. Jedna z linii lotniczych zaczynała wtedy swoje promocje zwane „odlotowymi dniami”. Bilet powrotny z Warszawy na ten „koniec świata” kosztował 1400 zł. Polecieliśmy we trójkę przez Londyn, Sao Paulo, Chile na wyspę. Po 48 godzinach podróży lądowaliśmy w Hanga Roa, jedynej miejscowości na Rapa Nui. Podobało mi się od początku, bo po wyjściu z samolotu poczuliśmy woń trawy i ziół - zapachy nieznane w większości portów lotniczych.
Spędziliśmy tam pięć dni. Jeden z kolegów wylatywał dzień wcześniej, więc odprowadziliśmy go na lotnisko. Później zatrzymaliśmy się w kafejce internetowej, żeby wysłać wiadomości najbliższym. Ktoś zajrzał mi przez ramię. - O, mówisz po polsku! - To był Piotr (tak dajmy mu na imię), z którym później się zaprzyjaźniłem.
Piotr, przynajmniej wtedy, był jedynym Polakiem zamieszkującym wyspę. Emigrant, były żołnierz francuskiej Legii Cudzoziemskiej, na Rapa Nui znalazł przystań po burzliwym życiu. Ożenił się z miejscową dziewczyną, mają dwoje dzieci, jestem ojcem chrzestnym dziewczynki. Wiąże się z nimi kolejna zabawna opowieść, kiedy parę lat później znajomi również wybrali się na wyspę. W ferworze przygotowań zapomnieli zabrać adresu Piotra. Będąc już na Rapa Nui wracali w nocy do pensjonatu jedną z dwóch czy trzech taksówek na wyspie. Prowadziła kobieta. Wspomnieli o Polaku. - To mój mąż… - usłyszeli.
O Nowej Zelandii mówi się, że to kraj owiec, których jest kilka razy więcej niż mieszkańców. Na Rapa Nui są wolno żyjące konie, które włóczą się po wyspie. Na jedynej piaszczystej plaży, Anakenie, często spotkać można było białego i czarnego, które miejscowym symbolizowały legendę o dwóch pięknych dziewczynach, blondynce i brunetce, zabranych przez fale Oceanu Spokojnego.
Posągi moai, które przyciągają ludzi z całego świata, w większości leżą. Na kamiennych platformach ahu postawiono z powrotem kilkadziesiąt z niemal 900, które są na wyspie. Do dziś nie wiemy, w jakim celu rzeźbiono je w tufie wulkanicznym.
Warto obejrzeć jedyny kościół na wyspie pod wezwaniem św. Dominika. Oryginalny w kształcie, daje schronienie wiernym podczas wprost bajecznych mszy. Większość z nich jest grana i śpiewana, a ksiądz celebruje ją jednocześnie w trzech językach: po angielsku, hiszpańsku i polinezyjsku. Nie ma organów, ale są akordeony i gitary. Ofiary zbierane były do nieprzeźroczystej siatki osadzonej na kiju. Pełna dyskrecja… Warto przypomnieć, że używana na świecie nazwa „Wyspa Wielkanocna”, nadana została Rapa Nui przez Holendra Jacoba Roggeveena w niedzielę wielkanocną 1772 r.
Przez miejscowych Rapa Nui nazywana jest również „te pito o te henua” - pępkiem świata. Przy plaży Anakena leży symbolizujący go wielki głaz. Paradoksalnie, wyspa pępek leży z dala od wszystkiego. Praktycznie całe zaopatrzenie przywozić trzeba z kontynentu czy to samolotami lądującymi na wyspie kilka razy w tygodniu, czy to statkami. Na Rapa Nui turystów jest coraz więcej i miejscowi boją się, że prędzej czy później zadepczą wyspę. Z drugiej strony - turyści to pieniądz. Więcej odwiedzających pojawiło się po sukcesie filmu „Rapa Nui” Kevina Reynoldsa w połowie lat 90., a ich liczba z roku na rok wzrasta.