<!** Image 1 align=left alt="Image 26928" >Krótszy rok szkolny, ogłaszany przez premiera m.in. pod hasłem walki z męczącym, bo nudnym zbijaniem bąków w ostatnim tygodniu nauki, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Trzydzieści stopni wisi w dusznym, niżowym powietrzu. W redakcji rześko dmucha mi pod sufitem klimatyzator, więc głowa pracuje. Ale w szkole... Widział ktoś szkołę z klimatyzacją? Wybrażam sobie, co tam teraz przeżywają przyklejeni do ławek uczniowie i nauczyciele. Oczywiście hasło skracania roku, by uniknąć marazmu ostatniego tygodnia, jest logiczną i praktyczną bzdurą. Aby rok szkolny nie miał ostatniego tygodnia, musiałby trwać... mniej niż tydzień. A skoro trwa dłużej, to w naszych realiach zawsze ostatni tydzień będzie wyglądał podobnie. Oceny trzeba wystawić z wyprzedzeniem, by spełnić skomplikowane i mozolne procedury związane z zakończeniem nauki, świadectwami, arkuszami, radami itd.
Nauczyciele, zwłaszcza wychowawcy - a takich jest większość - mają wtedy w głowie przede wszystkim papierkową robotę, więc lekcje z klasami, w których wystawiono oceny i pachnie wakacjami, są dla nich dopustem bożym. Tak jest, ale czy tak być musi? Moja żona, nauczycielka, połowę weekendu strawiła na ręczne wypisywanie świadectw. Ileś razy się pomyliła, więc druczek trzeba było przeznaczyć na straty i zaczynać robotę od nowa. A po ukończeniu zabawy w małego pisarczyka z Florencji usiadła przy komputerze, by te same dane nanieść jeszcze raz, tyle że do elektronicznej dokumentacji. Pytam: po co? Odpowie ktoś, że z powodu braku pieniędzy na rozwój informatycznej infrastruktury szkół.
Zgoda, tylko że głównie z powodu oszczędności na tego typu udogodnieniach marnuje się, niby tak cenne, ostatnie dni szkoły. Można się tylko zastanawić, czy nikt tego nie widzi, czy też tak naprawdę nikomu na tym nie zależy.