Wojskowi podczas wigilii za kołnierz nie wylewali, przeto kto drogę okólną z opłatkiem przez poszczególne jednostki odbył, następnym razem tego już unikał. W 1929 roku starsi dziennikarze wiedzieli już, co się święci, wysłali zatem do pracy, by opisać Wigilię w wojsku, młodego adepta sztuki reporterskiej.
Zdrowie Naczelnego
Redaktor, nie wiedząc, co go czeka, posłusznie stawił się po południu 24 grudnia w komendzie garnizonu. Najpierw podzielono się opłatkiem na miejscu, potem solidnie go „popito” winem, a następnie reporter w towarzystwie garnizonowej świty udał się do lotników. Jak zanotował, tutaj również opłatek trzeba było popić, tyle że kilkoma kieliszkami wódki. Identycznie przyjęto gości u „malowanych dzieci”, czyli ułanów, skąd strudzona już ekipa udała się w gościnę do korpusu oficerskiego 61 pułku piechoty.
Po podzieleniu się opłatkiem wszyscy zasiedli do stołu. Przy kolacji, jak zapisał reporter, „pito zdrowie Naczelnego Wodza i śpiewano kolędy. Wychylono też kielichy na pomyślność „Dziennika Bydgoskiego”, który, jak powiedziano, o zdrowej strawie duchowej dla żołnierza polskiego nie zapomina”.
30. kieliszek tego dnia
To jednak nie był jeszcze koniec odwiedzin. Następna wigilia na dowódcę garnizonu, jego asystę i redaktora czekała w 15 pułku artylerii lekkiej dowodzonym przez płk. Mazurkiewicza. Potem jeszcze była wizyta w 11 dywizjonie artylerii konnej, gdzie, jak napisano „opłatek również musiał być oblany”. Objazd bydgoskich jednostek zakończył się w 62 pułku piechoty. Po opłatku i okolicznościowych przemówieniach reporter zdążył jeszcze tylko zanotować, że wypił 30. kieliszek tego dnia i otrzymał paczkę taką, jak każdy żołnierz, m.in. z butelką piwa i kwaterką czystej wódki. Jak się ta wigilia skończyła, dziennikarz już nie pamiętał…
