Czasem trzeba wysiąść z mercedesa i podjechać tramwajem do kolejnego mercedesa - mówił Mariusz Rumak po zwolnieniu z Lecha. Zadeklarował przy tym, że ujmą nie byłoby dla niego objęcie nawet klubu w trzeciej lidze i że czeka na sygnał z każdego miejsca na Ziemi.
Długo nie czekał i daleko nie ma z Poznania do nowego miejsca pracy. Sygnał, impuls dostał z Bydgoszczy, choć odebrał go daleko, bo w Chorwacji na urlopie. I choć mówi, że wtedy myślał tylko o wypoczynku, to akurat w tym wypadku mu nie wierzę.
Trener, to ktoś, kto żyje swoją pracą od rana do wieczora, a w jego wypadku także w domu. Albo na urlopie. Tak jak dziennikarz, który nawet wychodząc z redakcji cały czas myśli o tym co napisał (dobrze, źle, czy można było lepiej?), albo o tym, co napisze jutro, pojutrze.
Mariusz Rumak ma dopiero 37 lat i powiedzmy, że jest na dorobku, choć z Lechem zdobył już dwukrotnie wicemistrzostwo Polski. Gdyby nie trenował „Kolejorza”, drugiej siły piłkarskiej w naszej ekstraklasie, jego zatrudnienie w Zawiszy nie wywołałoby zapewne takiego strumienia komentarzy - krytycznych, pobłażliwych, ale niekiedy też pełnych zrozumienia.
Mariusz Rumak w myśl zasady, że lepiej, niż mówią i piszą (byleby nie przekręcali nazwiska), a nie przemilczają, powinien się cieszyć z tego faktu. Bo to znaczy, że jest gorącym nazwiskiem na trenerskiej giełdzie i wszyscy żyją jego osobą, tematami: co, kto, kiedy, dlaczego i co z tego wyniknie.
Drugim takim gorącym nazwiskiem jest jego nowy pracodawca Radosław Osuch. I choć obaj różnią się nieco w sposobie wyrażania uczuć i werbalnie tego co myślą, to można śmiało stwierdzić, że wielkopolska „pyra” trafiła na swego. Oby tym razem wyniknęła z tego smaczna potrawa.
Mariusz Rumak jeszcze nie rozpoczął na dobre pracy w Zawiszy, a już niektórzy zastanawiają się, kiedy pożegna się z Bydgoszczą.
Jorge Paixao przetrwał tu tylko nieco ponad dwa miesiące, choć w portugalskich mediach przed jego przyjściem do zdobywcy Pucharu Polski można było przeczytać (cytuję za kolegami z bydgoskiej „Gazety Wyborczej”), że...
- Dla mnie Paixao to jeden z najlepszych trenerów, w jednym rzędzie z Jorge Jesusem. Pracuje 24 godziny na dobę, jest mistrzem.
Taką opinię wyraził Anthony Baron, prezes Farense, kiedy Paixao, w lutym tego roku, odchodził z Farense do ekstraklasowego Sportingu Braga. Dla formalności: Jorge Jesus to trener Benfiki Lizbona, finalisty Ligi Europy (od 2010 roku cztery mistrzowskie tytuły).
Jak widać trenerowi Jorge Paixao (teraz już wiadomo, że o jednego za dużo w polskiej ekstraklasie, kolejni dwaj, to bracia Marco i Flavio w Śląsku) nie pomogło porównanie do Jesusa. A poza tym stara prawda mówi, że szczęściu trzeba pomóc. Trener Zawiszy nie chciał, albo nie potrafił (bardziej to drugie) pomóc sobie sam.
W ostatnim komentarzu próbowałem bronić Paixao, choć zdawałem sobie sprawę, że to raczej przegrana sprawa.
Portugalski trener znalazł się teraz w kłopotliwej sytuacji. Jak powiedział mi Radosław Osuch, Paixao ma przechlapane, bo nie ma po co wracać do Portugalii, jest tam przegrany. Dlaczego? Pamiętamy przecież, że do Zawiszy trafił rzutem na taśmę, „uciekając” przed północą spod kontraktu, który miał podpisać z Olhanense.
Dlatego nie zdziwię się, że będzie chciał „wypełnić” 2-letni kontrakt z Zawiszą. To znaczy dokładnie to, że Radosława Osucha może czekać bolesne „płać i płacz”.
Właściciel drużyny Zawiszy przyznaje się po cichu też do innej porażki. Tym razem chodzi o piłkarzy sprowadzanych hurtowo z niższych lig portugalskich „wybrańców” Paixao. Nie wszyscy się sprawdzili, przynajmniej na razie.
- Mówiłem mu, żeby się nie spieszyć, że damy sobie radę bez nich. A jak będzie końcówka sierpnia, finisz letniego okienka transferowego, to załatwię innych, lepszych zawodników i to za pieniądze znacznie mniejsze, bo wtedy piłkarze bez pracy spuszczają z tonu.
Widocznie Paixao wierzył w nich tak samo jak w siebie.
Co teraz czeka zawiszan? Bramkarz Grzegorz Sandomierski o wrażeniach z pierwszego spotkania z Mariuszem Rumakiem:
- W szatni padły różne słowa, które chcielibyśmy zostawić dla siebie. Przekaz od trenera Rumaka jest taki, żeby zostawić daleko z tyłu to, co wydarzyło się przez ostatnie dwa miesiące i odciąć to wszystko grubą kreską. Teraz musimy patrzeć przede wszystkim przed siebie, bo ostatnio spisywaliśmy się dużo poniżej oczekiwań.