https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Niewolnicy z Orta Nova

Radosław Rzeszotek
Mieli zarobić po 7 tys. zł miesięcznie. Po dwóch dniach zrozumieli, że mogą zostać niewolnikami na wiele tygodni. Żeby wrócić do Polski, musieli sprzedać wszystko, co mieli - jedzenie, ubrania, garnki

Mieli zarobić po 7 tys. zł miesięcznie. Po dwóch dniach zrozumieli, że mogą zostać niewolnikami na wiele tygodni. Żeby wrócić do Polski, musieli sprzedać wszystko, co mieli - jedzenie, ubrania, garnki

<!** Image 1 align=right alt="Image 4579" >Ogłoszenie w „Anonsach” mówiło niewiele. „Praca we Włoszech” - nic więcej. Pod podanym numerem telefonu komórkowego odzywał się przyjemny żeński głos. Zapewniał, że praca jest bardzo dobra i świetnie płatna, a do tego mieszka się pod włoskim niebem w komfortowych warunkach. Wystarczyło tylko wpłacić 200 zł za pośrednictwo, wykupić bilet do Włoch, aby polski bezrobotny mógł zarobić tyle, ile prezes.

Wyjazd zaplanowano na 4 sierpnia. Około 50-osobowa grupa składała się z mieszkańców Gdańska, Torunia, Lipna i Mogilna. Pośrednikiem, który załatwił rzekomo znakomitą pracę na włoskiej plantacji, była niejaka Bogna, młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Nigdy nie podała nikomu swojego nazwiska. Nie powiedziała też, gdzie mieszka. Wzbudzała jednak zaufanie, ponieważ zawsze odbierała telefon komórkowy, nawet w nocy. Grupę pracowników z Torunia przysłała Grażyna S., aresztowana kilka dni temu przez toruński sąd za liczne oszustwa, których dopuszczała się od kilku lat.

W drodze

50-osobowy autokar, który miał zawieźć polskich pracowników na samą plantację na południu Włoch, na pierwszy rzut oka również wyglądał solidnie. Dwa telewizory, naklejka informująca o klimatyzacji. Telewizory jednak nie działały, klimatyzacja również, a podczas dwudniowej podróży brakowało toalety. Pasażerowie nie mieli gdzie upchnąć bagażu. Kładli go więc pod nogami.

- Pierwsze, co nas zaniepokoiło, to zachowanie Darka, narzeczonego Bogny, który jechał z nami przez Polskę - relacjonuje Urszula, jedna z uczestniczek wyjazdu, która do Włoch wyjechała wraz z córką. - Na naszych oczach ostentacyjnie podarł listę pasażerów. W takiej chwili do głowy przychodzą różne dziwne myśli...

<!** Image 2 align=left alt="Image 4580" >Darek dojechał tylko do granicy z Czechami. Po jego wyjściu dowództwo w autokarze przejął jeden z kierowców, Zdzichu. Żartując rozdawał pasażerom kartony z papierosami. Pytał, czy ktoś, kto nie pali, chciałby je dostać. Po przejechaniu granicy papierosy zabrał. Wszystkie paczki miały rosyjskojęzyczne naklejki z akcyzą. Jak się później okazało, Zdzichu sprzedawał je nadzorcom w polskim obozie.

Po dwóch dniach podróży autokar dojechał do Orta Nova na południu Włoch, dokąd nie przybywają wycieczki z turystami. Tu nie ma czego fotografować, poza opuszczonymi miejscowościami, po których nie biegają nawet bezdomne psy. O tym, że żyć muszą tu ludzie, przypominają wyłącznie rozległe pola winogron. Miejscowym rolnikom opłaca się też uprawa pomidorów, których zbiórka odbywa się w sierpniu.

W bunkrze

Camp polskich pracowników pod Orta Nova w niczym nie przypominał tego z opowieści pośredników z Polski. Był to opuszczony wiele lat temu bunkier. Pokoje pracowników nie miały okien ani drzwi. W otworach wejściowych wisiały tylko koce przybite do futryn gwoździami. Pod odrapanymi ścianami ustawiono łóżka, a nad nimi zawieszono półeczki. Innego wyposażenia nie było. Łazienki również nie wyglądały lepiej. Brakowało drzwi do toalet, z natrysków (kilka z nich też było pod gołym niebem) leciała tylko zimna woda. W kuchni zawieszono karteczkę z listą dyżurów osób, które miały obowiązek kolejno ją sprzątać. Zaledwie dwie kuchenki, ustawione obok drzwi wejściowych do bunkra, na około sto osób, to było stanowczo za mało. Kto przywiózł ze sobą namiot, do bunkra nawet nie wchodził.

Straszny Mario

Kiedy polscy pracownicy wysiedli z autobusu przed campem w Orta Nova, zaniemówili. Ktoś się odezwał: - To nie Włochy, to Peru. Na zdziwienie nie było jednak zbyt dużo czasu. Podeszło dwóch mężczyzn - panów i władców na campie Orta Nova. Janusz był szefem. To on miał kontakty z miejscowymi plantatorami, którzy dzwonili do niego i wynajmowali tanią, polską siłę roboczą. To on ustalał zasady, on dzielił pieniądze. Jego prawą ręką był potężnie zbudowany Mario (również Polak), już tylko swoim widokiem wzbudzał strach. Ręce i plecy miał wytatuowane więziennymi symbolami. - Następnego dnia pokazał nam się ze swojej „najlepszej” strony - relacjonuje Urszula. - O czwartej rano zaczął wyciągać ludzi z namiotów. Wchodził bez ceregieli, szarpał i popychał, wyzywał od najgorszych. Nikt nie odważył się mu przeciwstawić. Wystarczyło bowiem krzywo spojrzeć, a z ust Mario padało natychmiast: - Wypier..., dziś nic nie zarobisz.

Pomiędzy pracownikami na temat Mario krążyły legendy. Ludzie opowiadali sobie, że za najmniejsze przewinienie nadzorca bije. A kiedy upatrzy sobie jakąś dziewczynę, zrobi wszystko, żeby zaciągnąć ją do łóżka.

Za euro dziennie

W Orta Nova wszystko opierało się na pieniądzach. Wszyscy pracownicy mieli obowiązek płacić za „hotel” - 5,5 euro dziennie. Pierwszego dnia za jeden kosz pomidorów o wadze 22 kg dostawało się 0,5 euro. - Pierwszego dnia za kilkanaście godzin pracy dostałyśmy razem z córką 1 euro - uśmiecha się smutno Urszula. - Drugiego dnia nie było lepiej. Pole z pomidorami było strasznie zaniedbane. Chwasty sięgały szyi, a dojrzałe warzywa wisiały na wysokości kolan. Do tego musiałyśmy zrywać wyłącznie pomidory zdrowe, bez plam. A takich było naprawdę niewiele. To była praca niewolnicza...

Pośrednicy w Polsce nie ukrywali, że praca na plantacji nie jest lekka. Przestrzegali, że czasem pracować trzeba będzie nawet po 10 godzin. Ale - jak zapewniali - to i tak się opłaca, bo w Polsce na taką dniówkę nie ma co liczyć.

Nocami na polach

- Czasem musimy tu pracować do północy, bo trzeba za wszelką cenę dostarczyć tyle towaru, ile plantator zażądał - relacjonuje jedna z pracownic w Orta Nova, z którą udało nam się porozmawiać telefonicznie. Nie chce jednak ujawniać nawet swojego imienia w obawie przed zemstą nadzorców. - Świecą nam wtedy reflektorami samochodowymi na pola. Czasem w oddali słychać jakiś strzał. Włosi strzelają do gryzoni, ale nam mówi się, że to kule przeznaczone dla złodziei i uciekinierów. Janusz powtarza, że jeśli nie wyrobimy zlecenia, on będzie musiał płacić karę, a my nie zobaczymy ani jednego euro.

<!** Image 3 align=right alt="Image 4581" >Pracownicy dzielili się na dwie grupy - nowych i starych. Nowi przyjeżdżali autobusami co kilka tygodni. Większość nie wytrzymywała jednak do końca kontraktu. Jeśli mieli za co wrócić, porzucali pracę. Czasem dostawali pieniądze od Janusza, a innym razem Mario wywlekał ich za ubrania za bramę obozu. - Jeśli ktoś się rozchorował albo rano zaspał, o pracy nie miał co marzyć - dodaje Martyna, córka Urszuli. - Od razu szedł w odstawkę i musiał się cieszyć, że nie oberwał.

Starzy w Orta Nova pracują od około roku. Niechętnie rozmawiają z nowymi. Nie tłumaczą im zasad, nie okazują też specjalnej pomocy. Większość z nich niewiele mówi. Rozmawiają głównie między sobą. Snują się po obozie i prawie przez cały czas są lekko pijani. Nadzorcy u nich to tolerują. Nikt nie wie, dlaczego. - Ktoś mi powiedział, że większość ze starych nie ma do czego w Polsce wracać - twierdzi Martyna. - Nie mają tu domów ani rodzin. Część z nich podobno jest poszukiwana albo ma wyroki do odsiadki, więc takie życie to dla nich i tak raj. Być może wpadli w pułapkę finansową i zalegają za „hotel”. Boją się wyjechać i pracują tylko za jedzenie i papierosy.

Camp otoczony był drutem kolczastym. Janusz i Mario tłumaczyli, że to dla bezpieczeństwa pracowników. Włoscy plantatorzy to bowiem uzbrojeni ludzie, którzy swoich upraw strzegą przy pomocy karabinów. Kto po zmroku kręci się po polach, do tego strzela się bez ostrzeżenia. Polski obóz otoczony był ze wszystkich stron uprawami winogron i pomidorów.

Co kilka dni do polskiego campu przyjeżdżał miejscowy mafioso - tak przynajmniej mówili o nim Janusz i Mario. Przywoził dla pracowników 10-litrowe butle z tanim winem oraz arbuzy. Rozdając je pracownikom uśmiechał się szeroko. Czuł, że robi dobry uczynek.

Ucieczka

- Wytrzymałyśmy tam w sumie trzy dni, z czego na polu pracowałyśmy przez dwa - mówi Urszula. - Ostatniego dnia przed ucieczką poszłyśmy do Janusza i powiedziałyśmy, że dziś nie będziemy pracować, bo jesteśmy niedysponowane. Dziwił się, że obie na raz. Ale kiedy powiedziałyśmy, że za hotel zapłacimy, pozwolił nam zostać w obozie. To wtedy miałyśmy czas, żeby zrobić zdjęcia tego miejsca. Wcześniej za wyjęcie aparatu na pewno byśmy oberwały.

Na ucieczkę zdecydowało się siedem osób z transportu, który z Polski wyruszył 4 sierpnia. Urszula i Martyna nie miały pieniędzy na powrót do kraju. Musiały sprzedać, co tylko mogły. Papierosy kupili od nich starzy pracownicy - po 2,40 euro za paczkę. Pozbyły się też konserw, pasztetów, zupek w proszku i zapasów w słoikach. W Orta Nova pozostawiły też ubrania i garnki, z którymi tu przyjechały - bagaż byłby zbyt ciężki.

- Jakoś udało nam się dotrzeć do miejsca, z którego jechał autobus do Polski - dodaje Urszula. - Bilet jednak kosztował 80 euro, a my tyle nie miałyśmy. Zaczęłyśmy więc opowiadać kierowcy, co się nam przytrafiło i w jakiej jesteśmy sytuacji. Chłop się zlitował i sprzedał nam bilety po 50 euro. W sumie na całym tym wyjeździe miałam zarobić około 7 tysięcy zł. A straciłam tysiąc trzysta.

Jeszcze gorzej

W drodze powrotnej Urszula kontaktowała się telefonicznie z Grażyną S. Opowiedziała jej w ostrych słowach, jak wygląda praca w Orta Nova.

Pośredniczka Grażyna S. załatwiła busa, który z Bielska-Białej za darmo przywiózł torunian do domu. Równocześnie inny z uciekinierów powiadomił o wszystkim swoich rodziców. Ci z kolei zaalarmowali media. Wybuchł międzynarodowy skandal. Do Orta Nova przyjechał polski konsul, interweniowali karabinierzy.

- Słyszeliśmy, że w Polsce głośno było o Orta Nova, ale nam zbyt wiele się tu nie poprawiło - stwierdza anonimowa pracownica z campu Janusza i Mario. - Zostaliśmy przeniesieni do innego obozu, w którym warunki są jeszcze gorsze. Ale, póki co, jakieś pieniądze zarabiamy. Zostanę tu tak długo, aż zwrócą mi się koszty, które już poniosłam.

W prokuraturze

Włoska policja powiadomiona o warunkach panujących w obozie pracy pod Orta Nova wszczęła postępowanie. Domagał się tego, między innymi, polski konsul we Włoszech. Włoska strona twierdzi, że wyniki śledztwa uzależnione są od zeznań, jakie złożyć mają poszkodowani.

Mario i Janusz nadal prowadzą obóz pracy w południowych Włoszech. Zdaniem świadków, poruszają się wyłącznie w asyście dzieci. Miejscowy mafioso miał ich zapewnić, że zgodnie z włoskim prawem aresztowania nie można dokonać w towarzystwie dzieci.

Równocześnie postępowanie prowadzi również toruńska Prokuratura Rejonowa Centrum-Zachód. Grażyna S. została tymczasowo aresztowana na trzy miesiące. Prokurator zarzucił jej liczne oszustwa. Podobny akt oskarżenia wpłynął do sądu już w ubiegłym roku.

- Nie zajmujemy się tym, co działo się w obozie pracy we Włoszech - mówi zastępca prokuratora rejonowego z Prokuratury Rejonowej Centrum-Zachód w Toruniu, Artur Krause. - Interesuje nas działalność Grażyny S. w Toruniu, która, naszym zdaniem, działała na szkodę osób trzecich. Pobierała od nich pieniądze za wyjazd do pracy za granicą, lecz nie wywiązywała się z zobowiązań wobec swoich klientów.

29 sierpnia z dworca PKS w Gdyni wyruszył kolejny transport polskich pracowników do Orta Nova.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski