<!** Image 1 align=left alt="Image 4707" >Wokalistka Mandaryna tak śpiewała, że po występie się popłakała. Cały makijaż poszedł na marne. Doda śpiewała o wiele lepiej, ale najciekawszy moment jej show polegał na tym, że na estradę wkroczył Radosław Majdan, prywatnie mąż artystki, podniósł małżonkę i wyniósł ją ze sceny. Pupą do góry. Drugiego dnia festiwalu sopockiego za absolutną gwiazdę robili Niemcy z The Scorpions, od dwudziestu z górą lat tłuczący wciąż ten sam zestaw hitów z gwizdanym „Wiatrem zmian” na czele. W tym wypadku najciekawsze było, jak podtatusiały z lekka wokalista skorpionów próbował obcałowywać prowadzącą koncert Magdę Mołek.
Tegoroczny Sopot był organizowanym z wielką pompą i zadęciem festiwalem kiczu. To był Sopot Dody i Mandaryny, plastikowych gwiazdek, robiących wokół siebie bardzo wiele szumu, ale niewiele muzyki. I właściwie to nic nowego. Jeśli komuś wydaje się, że kiedyś bywało lepiej, to warto sobie przypomnieć, jaką furorę w Operze Leśnej robili przed laty Jiri Korn, Herrey’s (kto ich jeszcze pamięta?), The Kelly Familly, czy inne gwiazdy muzyki prostej jak przewód do mikrofonu.
Na szczęście Sopot miał jeszcze drugie oblicze. To był także festiwal znakomitej, bezpretensjonalnej Eweliny Flinty, światowej klasy Simply Red, kilku dobrych duetów - na przykład Katarzyny Skrzyneckiej i Gordona Haskella. I w jakiś sposób to rozbicie przełożyło się na wynik konkursu o Bursztynowego Słowika. Publiczność nagrodziła szołmeńską Dodę, a profesjonalne jury - Piaska, który, w odróżnieniu od tej pierwszej, karierę piosenkarską buduje jednak na śpiewaniu.