Wokalistka jazzowa URSZULA DUDZIAK mówi o śpiewaniu, pisaniu, sławie i mężczyznach.
<!** Image 2 align=right alt="Image 164180" sub="Fot. Andras Szilagyi/mwmedia">Co to za tajemnicza skrzynka, która towarzyszy Pani na scenie, - widziałam ją m.in. podczas Pani występu na festiwalu „Era Schaeffera”?
Mam w tej skrzynce na przykład pudełeczko, które obniża mi głos o trzy oktawy i przystawkę pozwalającą powtarzać frazy albo śpiewać w harmoniach, czyli budować z mojego głosu chóry. Kiedyś na koncercie wykorzystałam przyrząd, który zwiększał natężenie głosu, rozwibrowywał go. Po występie spróbowałam zaśpiewać tak bez remodulatora. Okazało się, że mogę! Odkryłam w sobie możliwości, których nie znałam. Przez elektronikę wróciłam do siebie, do mojego głosu. To jest fascynujące.
Pierwszy raz użyła Pani urządzenia przetwarzającego głos nagrywając w 1972 r. z Adamem Makowiczem płytę „Newborn Light”. Dlaczego nie wystarczały Pani naturalne możliwości, czyli pięciooktawowa skala głosu?
To się stało przez przypadek. Na początku lat 70. jeździliśmy z Michałem Urbaniakiem po Europie. Michał chodził po sklepach muzycznych i szukał przystawki do skrzypiec. Kupował najróżniejsze, ale do gitar, bo innych nie było. Kiedy wychodził z hotelu, ja włączałam te cuda, brałam mikrofon i śpiewałam. Mój głos brzmiał fantastycznie, jak nie z tej ziemi. To mnie tak zaskoczyło, że sama zaczęłam szukać takich urządzeń. Robię to do dziś. Najczęściej jednak kiedy w sklepach w Nowym Jorku pytam o coś nowego, to od zaprzyjaźnionych sprzedawców słyszę: „coś jest, ale ty masz lepsze”. Najważniejsze jednak w tej przygodzie z elektroniką jest to, że nie uciekam od swojego głosu, tylko wracam do niego. Pewnych rzeczy nie mogę jednak zrobić, np. śpiewać akordami i to robi za mnie mój instrument. Wiem, że mnisi tybetańscy potrafią wydobywać dwugłosy i trójgłosy, ja niestety nie.
Już w latach 70. podstawą Pani wokalistyki stało się instrumentalne traktowanie głosu, wywodzące się z klasycznej w jazzie techniki zwanej scatem. Dziś w programach przy Pani nazwisku pojawiają się dwa określenia: vocal i głos preparowany...
Preparowany głos to ciągle mój głos, ale np. o trzy oktawy niższy. A scat to sposób śpiewania bez tekstu, czasami jak gitara, czasami jak trąbka czy perkusja. Głos ludzki ma niesamowite możliwości, to najwspanialszy instrument, do tego najbliższy sercu. Każdy wytwór rąk ludzkich oddala się od serca.
W dzieciństwie uczyła się Pani grać na fortepianie. Czy grając na fortepianie próbowała już Pani improwizowania?
Moja managerka wpadła na pomysł, żeby zrobić kompilację z różnych nagrań z całej mojej kariery. Może wydamy to na wiosnę. Wybierzemy najstarsze utwory - te z Radia Zielonogórskiego z 1962 r., np. „Jamajkę”. Zaśpiewam Pani... /śpiew i śmiech/. Śpiewałam to z takim przejęciem, pełnym głosem. Najpierw słuchając tego płakała moja siostra, potem cała rodzina, cały dom, w końcu szkoła. Podobało się. Wykonałam też coś takiego jak „Do widzenia, Teddy”. I to była moja pierwsza zarejestrowana improwizacja. Nieudolna, niewinna, ale przeżyta prawdziwie.
Zaczęłyśmy wspominać...
Robię to teraz ciągle, bo piszę książkę wspomnieniową. Doszłam już do pobytu w Nowym Jorku. Zostaliśmy tam zaproszeni przez Willisa Conovera, który jest odpowiedzialny za moją miłość do jazzu. To on co wieczór nadawał audycję, której słuchałam w Zielonej Górze. Wsłuchiwałam się w jego magiczny głos, niski, zmysłowy, seksowny. To był program dla miłośników jazzu zza żelaznej kurtyny - „Voice of America Jazz Hour”. Jako czternastolatka siedziałam przy radiu z mikrofonem, śpiewałam razem z np. big bandem i nagrywałam to na szpulowy magnetofon. Marzyłam, żeby zaśpiewać tak naprawdę. Po iluś latach jestem w domu u Conovera, wręczam mu moją płytę (tę z Adamem Makowiczem) i on do mnie mówi, że jest znakomita, że puści ją następnego dnia w swojej audycji. Boże! - pomyślałam - usłyszą mnie na całym świecie! Moje marzenie się spełniło.
<!** reklama>
Zawsze pociągał Panią eksperyment. Na początku kariery grali Państwo z Michałem Urbaniakiem muzykę free. Powiedziała Pani, że w młodości było no limited, a teraz stara się Pani nie ograniczać, jednocześnie pilnując granic...
Do tego trzeba dorosnąć. Trzeba przejść przez czas eksperymentów, zdobyć doświadczenie, dać tysiące koncertów. Pamiętam, jak w 1982 roku graliśmy w Monachium w klubie jazzowym „Filharmonia”. Przed wyjściem na scenę pomyślałam sobie, że pójdę na całość, zaśpiewam jak nigdy dotąd, nie będę trzymać się fraz, nut, polecę w górę, zadziwię siebie i świat. I tak zaśpiewałam. Po występie uzmysłowiłam sobie, że jeśli na każdym koncercie będę uwalniać ten ujarzmiony we mnie wulkan, to długo nie pociągnę. Ale już nie potrafiłam inaczej. To był przełomowy moment. To było jak narkotyk - jeśli raz uda się dotknąć czegoś tak wspaniałego, to uzależniasz się i będziesz do tego zawsze tęsknić. Dziś mogę policzyć na palcach koncerty, na których tej magii nie było. Przed każdym występem myślę: „Boże, daj mi to przeżyć jeszcze raz”. To dotykanie absolutu. Nie wiem, jak to się robi, ale wiem, że to przeżywam.
Na Pani płycie „Live at Jazz Cafe” Jan Smoczyński zaaranżował wybrane utwory Chopina. Więc sięgała Pani po Chopina nie tylko w Roku Chopinowskim. Co w Chopinie fascynuje Urszulę Dudziak?
Uważam, że Chopin był jazzmanem! Muzyka Chopina jest idealna do tego, żeby ją „przejść” jazzowo, to najpiękniejszy materiał na świecie. A poza tym to nie jazzmani wymyślili improwizację. Improwizowali romantycy: Mickiewicz, Słowacki, Chopin też.
Sukcesy z Michałem Urbaniakiem, występ z Bobbie’em McFerrinem na Jazz Jamboree, koncerty m.in. z Herbie’em Hancockiem, Ronem Carterem, Florą Purim, Stingiem - potrafi Pani wybrać najważniejszy koncert swojego życia?
Najważniejszy to ten, o którym już mówiłyśmy, w Monachium. Wtedy doznałam olśnienia, dotknęłam czegoś boskiego, czegoś, czym chcę się dzielić z innymi.
W zeszłym roku minęła 40. rocznica śmierci Krzysztofa Komedy. To z jego zespołem w 1961 r. zadebiutowała Pani jako profesjonalna wokalistka. Jak w swojej autobiografii zatytułowałaby Pani rozdział poświęcony temu wybitnemu kompozytorowi?
Tytułu jeszcze nie wymyśliłam, mam roboczy: „Mężczyźni, wino, jazz”. Krzysztof Komeda był moim guru, gwiazdą przewodnią, mentorem. Powiedział mi kilka rzeczy, które będę pamiętać do końca życia. Przypominam je sobie, kiedy w siebie wątpię, a takich momentów wbrew pozorom było wiele w mojej karierze. Np. kiedy po koncercie w Chicago nasz manager zadzwonił do mnie i powiedział, że w prestiżowym magazynie muzycznym krytycy przyznali mi drugie miejsce po Elli Fitzgerald! I co ja zrobiłam? Rozpłakałam się, ale nie z radości, tylko z przerażenia, że pomylili się, że nie zasłużyłam na to i nie będę wiedziała, co z tym zrobić. Nie wierzyłam w siebie. Bałam się.
Czy dziś inaczej zareagowałaby Pani na taki sukces?
Byłabym zażenowana, uznałabym to za przesadę, ale nie czułabym się tak jak wtedy. Teraz trochę w siebie wierzę. Czasem oglądając zdjęcia, o których moje córki mówią: „mamo, jaka jesteś ładna”, dziwię się, że nie potrafiłam tak o sobie myśleć. Zapytałam ostatnio Michała, czy nie widział, jak bardzo byłam wycofana. Odpowiedział, że nie zastanawiał się nad tym, byliśmy przecież tak bardzo zajęci. A ja biegałam w tenisówkach, nosiłam instrumenty, byłam bardziej jak harcerz, a nie kobieta do podziwiania. Teraz patrzę na to inaczej, wiem, jak bardzo każdemu potrzebny jest podziw.
Opowiadała Pani kiedyś o spotkaniu w nowojorskiej kawiarni z parą wielbicieli, którzy postawili Pani i Jerzemu Kosińskiemu drinki. Jak Pani czuła się, kiedy okazało się, że nieznajomi wznieśli toast dla Pani, a nie dla pewnego siebie znanego pisarza?
Miałam wtedy wielki problem. Z jednej strony pomyślałam: „A widzisz, ja też się liczę”. Z drugiej było mi go cholernie żal, bo to musiało zaboleć. To był przełomowy moment, jeśli chodzi o nasze relacje. Dotychczas gdziekolwiek się pojawialiśmy razem, a ktoś mnie adorował, to Jurek mnie zabierał i mówił, że nie mamy czasu. Odtąd było inaczej: on się wycofywał i czekał. Starał się pokazać, że przedtem byliśmy jednością, a teraz ja jestem ważna i mam, co chciałam. Jurek lubił mnie widzieć na scenie, ale nienawidził, że tylu ludzi na mnie patrzy. Ale gdybym powiedziała, że przestaję śpiewać i jestem tylko dla niego, to byłby koniec. To ambiwalencja, z którą niełatwo się żyło.
Oprócz autobiografii pisze Pani książkę dla dzieci...
Książki dla dzieci na razie nie piszę, bo nie mam czasu. Ale kiedyś to zrobię. Astrolog powiedział mi dawno temu, że kiedy znudzi mi się jeżdżenie, to zacznę pisać. Nie pomylił się, piszę tę autobiografię i to niesamowita frajda.
Nie wystarcza już Pani muzyka?
Muzyka jest najważniejsza, ale pisanie to nowe odkrycie. Nie przypuszczałam, że może we mnie tkwić taka potrzeba. Chociaż powinnam ją przeczuwać. W latach 80. odkryłam pisarstwo Janusza Głowackiego. Uwielbiam go, jest wspaniałym pisarzem. Podczas pierwszych odwiedzin u niego w Nowym Jorku rozmawiałam z jego żoną Ewą. Na stole leżała książka. Przerzucałam ją i utknęłam na opowiadaniu „Przed burzą”, o dwóch synach, którzy ukradli zwłoki ojca i wieźli je pociągiem. Mówię do Janusza: „Pożycz mi tę książkę!”, ale miał tylko jeden egzemplarz, więc nie mógł tego zrobić. Poprosiłam Ewę o coś do pisania i przepisałam to opowiadanie do zeszytu. Mam je do dziś. Potem napisałam sama coś podobnego - taką trochę makabryczną fantazję. Dałam Januszowi do przeczytania i usłyszałam: „Ula, ty masz dobrą rękę do pisania”. Nigdy mu tego komentarza nie zapomnę.
Pisanie to wynik głodu życia nakazującego Pani ciągle szukać czegoś nowego?
To prawda, jest we mnie głód życia. Mam oczywiście świadomość, że kiedyś odejdę, ale ciekawość świata skutecznie broni mnie przed lękiem przed śmiercią. Mam mnóstwo planów, ciągle gdzieś gonię. A codzienie rano, gdy otwieram okno - obojętnie, czy pada deszcz, czy świeci słońce - cieszę się. Kocham ten świat. Oczywiście wiele rzeczy mnie denerwuje, ale jestem zakochana w świecie. Otwieram okno i czekam, ciągle gotowa na coś. Nie wiem jak to nazwać... otwieram się na piękno świata.