Sobota rano, Londyn. Czarnoskóry młodzieniec kołysząc się podąża główną ulicą. W jednej ręce dzierży puszkę piwa „Żywiec”, w drugiej słoik musztardy „Sarepska”. To znak, że polski sklep już otwarty.
<!** Image 2 align=right alt="Image 103945" sub="Delicatessen Morawski na północy Londynu to „przyczółek polskości”
w wieloetnicznej dzielnicy. Na zdjęciu szefowa Ania z Moniką i Krystyną Fot.Piotr Schutta">Żaneta z Kalwarii Zebrzydowskiej, która tańczy w londyńskim klubie dla bogatych Hindusów, jeszcze się nie obudziła. Jak w każdą sobotę do czwartej nad ranem ciężko pracowała pląsając po pięciofuntowych banknotach, które rzucali jej pod nogi żądni rozrywki mężczyźni. Po chleb z polskiej mąki 19-letnia góralka przyjdzie później. Chyba że wszystko wykupią Anglicy. Dla nich pieczywo znad Wisły to ciekawostka. Sięgają po nie równie często, jak po polski bigos.
- Nasz bigos jest wśród Anglików popularny - przyznaje pani Ania. Kilka lat temu odkupiła legendarny polski sklep od rodziny Morawskich, dla której pracowała. W Wielkiej Brytanii jest od 20 lat. Przyjechała do Londynu w latach 80. w odwiedziny i została, przez cały czas powtarzając: „Jeszcze tylko rok i wracam”.
- Już przestałam myśleć o powrocie - uśmiecha się poprawiając okulary. - Dzieci pokończyły tu studia. Mamy polski kościół. Zaraz zresztą powinien przyjść nasz ksiądz - mówi pospiesznie kobieta. Nie ma za dużo czasu. Takie życie. Tu wszyscy się spieszą albo są w pracy. Nawet w sobotę.
Polskie delikatesy w wieloetnicznej dzielnicy Harlesden działają od 50 lat. Kiedy powstawały, niewiele było w Londynie polskich sklepów. Dziś to jeden z całej masy polskich akcentów w mieście nad Tamizą. Nieopodal znajduje się polska dyskoteka, pośrednictwo pracy popularne wśród Polaków i kościół, który szuka własnej siedziby. Prowadzący go ksiądz chciał wraz z grupą emigrantów z Polski kupić budynek, w którym aktualnie ulokowana jest świątynia, ale nagle okazało się że angielscy właściciele otrzymali konkurencyjne oferty.
<!** reklama>- Coraz częściej doświadczamy w różnych sytuacjach, że Anglicy zaczynają mieć dość naszej obecności na Wyspach - zauważa pani Ania.
W Harlesden i sąsiedniej dzielnicy Willesden Junction dominują dwupiętrowe, szeregowe domki. Ich mieszkańcy to w większości emigranci z całego świata. Pakistańczycy, Turcy, Hindusi, Polacy. Wieczorami bywa tu niebezpiecznie.
- Kiedy podchodzi do ciebie koleś i pyta czy masz ogień, najlepiej udać, że nie znasz angielskiego - opowiada Jarek z Bydgoszczy, pracujący w pobliskiej redakcji „Polish Express” jako korektor (sześciopiętrowy wieżowiec, w którym na ostatnim piętrze mieści się gazeta, jest najwyższym budynkiem w całej dzielnicy). W Londynie Jarek jest od roku. Nie może zrozumieć londyńskiego metra i powierzchownej angielskiej kurtuazji: How are you? I’m fine.
- Dlaczego masz mówić „super”, kiedy nie jest „super”? To chore. Pracujesz, jak ja na początku, do drugiej w nocy, wstajesz o siódmej rano, żeby dojechać na czas zatłoczonym metrem i masz udawać zadowolonego - irytuje się bydgoszczanin.
Niedawno kupował dla kolegi z firmy słoninę w polskich delikatesach. Kolega chciał sobie z niej wytopić smalec. Dopiął swego, mimo że wydało się, że słonina jest z Niemiec.
Oprócz słoniny można tu nabyć gotowy smalec ze skwarkami, chleb z polskiej piekarni, czekoladę Wedla, kiełbasę z polskiej wieprzowiny, musztardę i całą masę innych wyrobów znad Wisły. Większość towaru pochodzi z polskich hurtowni działających w Anglii.
W delikatesach rozmawia się po polsku, bo za ladą pracują Monika, Krystyna i Agnieszka. Każda z nich ma swoją emigracyjną historię, każda - inną. Monika z Gliwic przyjechała z chłopakiem, ich związek rozpadł się na obczyźnie. Krystyna z Orzysza tęskni za wnukami i resztą rodziny, chce wracać, nie podoba jej się Londyn. Agnieszka z Warszawy przeciwnie - dopiero zaczyna swoją karierę w stolicy Anglii, ukończyła administrację na Uniwersytecie Warszawskim, podjęła naukę w college’u i chce zostać tu jak najdłużej.
- Ale na pewno nie w sklepie - podkreśla.
W południe wpada Tomek w jaskrawej kurtce urzędu miasta. Szczupły trzydziestoparolatek nie jest rozmowny. Wypija na stojąco soczek z Polski, wsiada do półciężarówki z klatką i znika. - Może się wstydził rozmawiać z dziennikarzem. Tomek sprząta śmieci. To bardzo sympatyczny chłopak - broni go Monika. Większość Polaków może mu pozazdrościć. Pracy dla angielskiego urzędu i płacy na pewno wyższej niż przeciętne tysiąc dwieście funtów, jakie może tu zarobić statystyczny emigrant z Polski.
Warto wiedzieć
Delicatessen Morawski założył przed pięćdziesięciu laty emigrant z Polski, Tadeusz Morawski. Pięć lat temu sklep zmienił właścicieli, ale nadal pozostaje w polskich rękach. Można tu nie tylko kupić produkty z kraju - od chleba, przez słodycze, po alkohol - ale i wysłać pieniądze do ojczyzny, opłacić rachunki, czy kupić bilet lotniczy. Wkrótce sklep znowu zmieni właściciela. Nie wytrzymuje konkurencji z supermarketami, w których od roku zaczynają pojawiać się półki z produktami z Polski. Ceny są tam znacznie niższe niż na Harlesden w Delicatessen Morawski.