Dość często widuję Panią w telewizji. Zapraszają Panią do dyskusji na różne tematy, zawsze ma Pani coś ciekawego do powiedzenia. Czy to wynika z własnych doświadczeń czy obserwacji innych ludzi?
I z tego, i z tego! Zacytuję swojego ojca: „Mam pomysły z głowy, czyli z niczego” (śmiech). Pyta się pan, czy jestem wykształcona jako psycholog, czy o to, dlaczego mnie zapraszają?
To, że jest Pani artystką, a nie psychologiem - to wiem.
Mnie się wydaje, że wynika to z tego, iż mogę mówić na każdy temat. Zapraszają mnie wtedy, kiedy nie mają już żadnego pomysłu i specjalisty. Ale ja nie jestem specjalistką.
Może uważają, że jest Pani dobra w każdym temacie?
Prawdę mówiąc ostatnio jestem już zła, bo zapraszają mnie do rozmów na tak strasznie błahe tematy, typu: co masz w swojej torebce, albo dlaczego kobieta stoi przed szafą i nie wie, co na siebie włożyć. Uważam to za lekko poniżające! Wolałabym coś mądrzejszego.
Ale jest jak jest!
A tak poważnie, na każdy temat można powiedzieć coś interesującego. Myślę, że nie kłamię i dlatego to jest zabawne. Mówię tak, jak myślę.
Określa się Pani jako feministka…
Oczywiście! Od wielu lat, zawsze z uporem mówię, że nie ma współczesnych kobiet, które nie są feministkami. Jest pomylenie pojęć. Feminizm jest brany za walkę z mężczyznami. To nigdy nie była walka z nimi, tylko walka o prawa kobiet i dzieci. Wszystkie kobiety, które nie chcą, żeby ich dzieci pracowały w fabryce od 10. roku życia, chcą mieć ubezpieczenie, prawo do wyższych studiów, są feministkami.
Niestety, wielu mężczyzn ciągle uważa, że feministka to ta, która nie lubi facetów.
Zupełnie bez sensu. Nie znam kobiety, która by w naszych czasach była antyfeministką. Która kobieta nie chciałaby nie mieć prawa do głosowania? Przecież to niemożliwe.
Może to męska zawiść, bo feministki dążą do samorealizacji, stają się kobietami wyzwolonymi, samowystarczalnymi. Może dlatego faceci czują się przy nich mniej komfortowo niż kiedyś?
To prawda, ale pamiętam jeszcze czasy, wczesne lata 70. i 60. Można też przyjrzeć się polskim filmom z tamtego okresu, których scenariusze były żenująco głupie, jeżeli chodzi o pokazywanie kobiet. One tam podają kawę, idą do łóżka, nie mają nigdy nic mądrego do powiedzenia. Mądrzy są mężczyźni. W tychże dawnych, zamierzchłych czasach, był taki styl. Nawet ja, jako młoda panienka, musiałam się mocno ukrywać, nie tyle z rozumem, co z takim… zdecydowaniem. Bardzo elegancko było np. na pytanie: „Czy chcesz lody waniliowe czy czekoladowe”, odpowiedzieć: „No, nie wiem…”. Kobieta była kobieca, jak czegoś nie wiedziała i nie umiała.
Taka kokieteria?
Nie, taki był styl. „Nie umiem podnieść walizki”… A przecież teraz kobiety są tak samo wysportowane jak mężczyźni i jeżeli są młode, i dobrze zbudowane, to same szarpną walizkę.
Zatem udawały niezaradność?
Nie, wtedy były niezaradne, inaczej ubrane, niewysportowane. W domu uczono je niepewności. Ale to się zmieniło.
Kiedyś facet stawał się dla kobiety opiekunem?
Każdy facet, nawet łamaga, miał do spełnienia jakąś rolę. Mężczyźni nie chodzili do kuchni. Mój mąż się wstydził pchać wózek na spacerach, nosił dziecko oparte na ramieniu. Zajmowanie się publicznie dzieckiem nie było w modzie. Teraz na szczęście jest moda na to, że mężczyźni gotują, a kobiety obejmują wysokie stanowiska i nikogo to nie dziwi. To jest słuszne.
Mój syn świetnie przewija wnuczkę, nie gorzej niż mamusia.
A może nawet lepiej. Jest większy, ma większą rękę, szybciej podniesie dziecko. To jest bardzo pozytywne. Mnie się podobają dzisiejsi mężczyźni. Kobiety przestały mi się podobać.
Jak to?
Widzę, jak jest naprawdę, a nie, jak sobie tego życzymy. Kobiety zmieniły się na niekorzyść, a mężczyźni odwrotnie. Napisałam niedawno o tym felieton, więc nie chcę się powtarzać.
Czyli kobieta spełniona, współczesna, to nie tylko taka, przy której jest facet?
Po pierwsze, kobiety współczesne rzadko bywają spełnione, bo stawiają sobie wysoko poprzeczkę i mają ciągle poczucie, że jeszcze czegoś nie zrobiły. Jeżeli mają dzieci, a nie zajmują się karierą, to mają żal do życia i świata. Jeżeli odwrotnie, to też… Nawet im się to wypomina, że nie zdążyły mieć dzieci… Jeżeli ma wysprzątany dom, to sama jest rozczochrana, nie ma czasu, by czytać książki i się rozwijać. W naszych czasach kobiety zawsze są niezadowolone. Zmieniły się na niekorzyść. Może to się znowu odmieni? Może staną się cieplejsze, tak jak mężczyźni stali się cieplejsi. Na to trzeba poczekać. Teraz są wredne.
Mówiąc, że mężczyźni są cieplejsi, to myśli Pani, że stali się mniej męscy?
Nie. Tylko człowiek pewny siebie nie musi grać. Jeżeli ktoś jest papieżem, to może trzymać dziecko na ręku i się do niego wdzięczyć. Majestatowi to nie zaszkodzi. Jeżeli gotuje mężczyzna, który jednocześnie zarabia, skończył studia, jest wysportowany i młodo wygląda, to wcale nie znaczy, że jest babą, tylko, że lubi i umie gotować!
Cieszy mnie, że nie narzeka Pani na facetów. Bardzo przyjemnie się tego słucha.
Przeszło mi. Kiedyś narzekałam, w młodości najbardziej. Straszny był ten czas szowinizmu. Może napiszę o tym książkę… jak się kiedyś zachowywali prawdziwi mężczyźni i prawdziwe kobiety. Coś strasznego.
Taki polski macho?
Polski głupek! Narażał siebie i innych, żeby być wspaniałym i dzielnym, a to, co się działo z ludźmi dookoła, go nie obchodziło. Interesowała go tylko sprawa, idea i jego własny obraz. Dosyć sztuczny.
A co faceci wnoszą do Waszego świata?
Drugą połowę! (śmiech) Była kiedyś taka piosenka, „Może to śmieszne i stare, ale świat jest skonstruowany na parę”.
A jeżeli okazuje się, że to nie jest ta druga połowa, to „do widzenia”?
Żeby znaleźć tę właściwą, musimy wiedzieć, czy jesteśmy połową jabłka czy połową… gruszki. Jeżeli jesteśmy połową gruszki, a szukamy połowy jabłka, to nic z tego nie wyjdzie.
Mojego kumpla nie dziwi, że ludzie się rozwodzą. Dziwi go, gdy się nie rozwodzą…
To prawda, coś w tym jest. Przychodzi taki moment, że chcemy założyć rodzinę, by mieć dzieci, żeby usatysfakcjonować społeczeństwo. Bardzo często zakochujemy się w osobie, która jest całkowicie inna od nas, a nam się wydaje, że nas dopełnia. Osoby nieśmiałe chcą mieć kogoś, kto jest bardzo śmiały, osoby biedne chcą mieć bogatego (śmiech). Wydaje im się, że ta druga połowa to jest to, czego im brakuje, a tak nie jest. Druga połowa to jest ktoś taki sam jak ja. Miałam ciotkę, która miała w rodzinie przezwisko „Mądra Ciocia”. Mówiła, że jeśli ludzie się dobiorą pod względem moralności - dzisiaj powiedzielibyśmy charakteru, wspólnej oceny świata, podobnej sytuacji społecznej i finansowej - to małżeństwo będzie udane. Będą widzieć świat dookoła siebie w taki sam sposób. Zacytuję ją: „złodziej ze złodziejką świetnie sobie dadzą radę” i „król z królową też bardzo dobrze”.
To jest sposób na udany związek?
Sposobu nie ma. Każdy sposób jest niedobry. Nie ma reguł w tej dziedzinie. Jedyną regułą jest: poznaj samego siebie i szukaj kogoś, kto ci najbardziej odpowiada, a nie twojej mamie, sąsiadce czy koleżance.
Moja koleżanka powtarza, że wystarczy się lubić… Może to zbyt mało?
Jak się lubimy, to znaczy, że sobie odpowiadamy. Wątpię, czy gorąca miłość, która powstaje na tle dramatu, pociągnie dalej jako dobry związek. Rozstania, awantury, sceny zazdrości, wprowadzanie się w dziwne wibracje, a potem godzenie się i nagły spokój po awanturach, który niewiele znaczy, bo jest jedynie wyciszeniem po wydatkowaniu energii. A później znowu to samo.
Jakich facetów cenią kobiety najbardziej?
Nie wiem, nie mogę mówić za inne kobiety.
A Pani? Odpowiedzialność jest najważniejsza?
Mądrość. Jak jest mądry, to jest i odpowiedzialny, i wykształcony, i doświadczony…
Dojrzały…
…mądry i dowcipny.
Wiele konfliktów można wtedy rozładować śmiechem.
Jasne. Ciągle to robię i mój mąż też.
Śmiejecie się na okrągło?
Bez przerwy. Rozśmieszamy się, rozbawiamy, znajdujemy śmieszne kawałki w książkach, pokazujemy sobie zabawne obrazki w telewizji.
Po śmiechu wszystko widzimy inaczej, nawet takie durnoty jak: „Znowu nie wyniósł śmieci”!
To jeden z takich starych przykładów. Wyrzuć sobie sama! Jeżeli mąż dobrze zarabia, jest miły, nie zdradza, to ja za niego mogę te śmieci wyrzucić!
Nie widzi Pani problemów z facetami, nie ma żadnych obaw?
Już nie, bo znalazłam bardzo odpowiednie-go. 20 lat byłam osobą bez stałego związku, wtedy miałam wiele obaw. Swojego mężczyznę bardzo lubię, to jest związek w miarę młody, bo jestem w nim od sześciu lat.
Bardzo młody staż.
Prawda? A wydawało się, że już w moim wieku i z moją tuszą nikogo nie znajdę (śmiech).
Podobno po siedmiu latach zaczyna się wszystko walić. Jeszcze tylko rok Pani pozostał?
O nie! Jest bardzo przyjemnie. Przenieśliśmy się do nowego domu, nic się nie wali. Wręcz przeciwnie, jesteśmy sobą coraz bardziej zauroczeni.
Może dlatego, że jest to dojrzała decyzja?
Znaliśmy się wcześniej, ale żadne romanse nigdy nam do głowy nie przyszły. Aż nagle stwierdziliśmy, że bardzo się lubimy i cieszymy się sobą. Udało się.
Zawsze jest dobry czas na miłość…
Zawsze i powiedziałabym, że im późniejsza, tym lepsza. Jak wino. Te wczesne, jak sobie przypomnę, to były strasznie bolesne uczucia. Dopiero teraz w pełni się cieszę i wygrzewam się, jak na plaży.
Wydaje mi się, że w młodym wieku występuje pewien rodzaj rywalizacji, walki o to, kto jest lepszy. W dojrzałym wieku mamy dystans do wszystkiego, nie musimy niczego udowadniać i możemy mieć wszystko gdzieś…
To prawda. Jest jeszcze inny aspekt, że teraz nikt już nie chce zepsuć naszego związku, tylko wszyscy się cieszą, że jesteśmy razem. A kiedy jest się młodym, to chodzą różne wilki, wilczyce i napuszczają, psują, komentują, nieszczerze doradzają…
Wujki i ciocie „dobra rada”?
Właśnie. Małżeństwo traktowane jest powszechnie jako element szczęściodajny. Kupujemy sobie nowy telewizor i uważamy, że będziemy mieć lepsze programy, bo jest dwa razy większy od poprzedniego. Ale programy się nie zmienią. Jedynie obraz może być lepszy. Z małżeństwem jest tak samo. Nikt nie pracuje nad małżeństwem, żeby było dobre, tylko chce mieć gotowe szczęście w pakiecie. A czegoś takiego nie ma. Nie ma rzeczy, które są świetne bez naszej pracy. Może tylko dobra pogoda czasem się trafia.
Nie wydaje się Pani, że teraz są takie czasy, że się już w ogóle niczego nie rychtuje, tylko wymienia na nowe?
Przypomina mi się pewien satyryk, który mawiał: „to moja zużyta koleżanka małżonka” (śmiech). Teraz już ma nową!
Pani sławny ojciec Zbigniew Lengren stworzył profesora Filutka. Może dlatego słowo „filuterna” tak jakoś do Pani pasuje?
Bardzo staroświeckie słowo.
Jest Pani żartobliwa, trochę prowokacyjna?
W tym wieku już nie jestem prowokacyjna. Raczej jestem ostra, a ostrość pokrywam dowcipem. To moja tajemnica. Wszystkim się wydaje, że jestem zabawna, ale czasami przykładam bardzo ładnie kocią łapą obciągniętą futerkiem, a pod spodem są pazury…
A ślady kocich pazurków długo się goją…
Kiedy byłam dużo młodsza, to właśnie tego bardzo się bali mężczyźni. Że ich ośmieszę, a mężczyźni bardzo tego nie lubią.
Boją się ośmieszenia, a jeszcze bardziej inteligentnych kobiet.
Bo się czują oceniani. Specjalnie nie oceniam mężczyzn. To nie jest tak, że stoi przede mną facet, a ja mówię, że jest źle ubrany, ma krótkie nogi, szkoda, że nie skończył Cambridge tylko Oxford, albo odwrotnie. Tak nie jest. Jest miły, inteligentny i to już jest fantastyczne, a reszta mi się podoba tak czy inaczej.
Żartobliwy stosunek do świata ma Pani po ojcu?
Cała rodzina była bardzo dowcipna. U nas w domu było tak, że mogliśmy się z bratem nie za dobrze uczyć, bo ojciec tego nie zauważał, ale za źle opowiedziany dowcip bardzo się złościł. U nas dowcipy i śmieszne historie to nawet gosposie opowiadały. Ojciec był dosyć choleryczny i dobry dowcip był tą jedyną rzeczą, która go uspokajała. Wszyscy to potrafili robić, mama też.
Wracamy do tego, że uśmiech i dowcip rozładowują napięcia, ratują związki?
To była skuteczna broń. Nie był to jednak aż tak zaskakująco wesoły dom, jaki mógłby być. Moi rodzice przeżywali młodość w czasach stalinowskich, z psychiką naznaczoną wojną. Nie przykładali wagi do dorabiania się, do przedmiotów, rzeczy, bo w czasie wojny przekonali się, że to nie ma sensu. W związku z tym nasz dom był troszkę prowizoryczny. A prowizorka ma wdzięk, jak się ma 20 lat. Gdy ma się 60, to już trochę gorzej.
Uzdolnienia plastyczne również ojcu Pani zawdzięcza?
Przyznam, że bardziej artystyczną duszę miała moja mama. Była trochę bajkową osobą, bardzo ładną, delikatną, świetnie grającą na różnych instrumentach… Ojciec był interesujący, dowcipny, ostry jak żyletka, ale harmonię w domu zapewniała mama, ona otwierała mi oczy na sztukę. Zawsze jej się podobało, jeśli robiliśmy z bratem coś zaskakującego. Niczemu się nie dziwiła.
Nie wywierała presji. Może dzięki temu nie zahamowała Pani szerokich zainteresowań. Pani też pisze. Myślę o książkach.
Ostatnio wciągnięto mnie do klubu dziennikarzy, bo już tyle tekstów napisałam i narobiłam felietonów. Wydałam książkę, napisałam kilka sztuk teatralnych. Może w Toruniu wystawię jakąś swoją sztukę… Z rozkoszą przyjechałabym na premierę.
A co z „Samolotem ze słomy” i opowieściami rodzinnymi? Piszą się?
(śmiech) „Samolot ze słomy” trochę się pisze. Mam takie dwie książki, których nie mogę skończyć, bo tak intensywnie żyję i ciągle coś robię. Teraz przygotowuję wystawę malarską. Ciągle jestem tak bardzo zajęta, że czekam, aż się zestarzeję, by to skończyć.
Myśli Pani, że będzie mieć więcej czasu, ale to może być pozorne. Jest Pani osobą interesującą: scenografką, malarką, dziennikarką, pisze Pani scenariusze, felietony, książki. Kim Pani właściwie jest?
Przerzucam się z jednej dziedziny na drugą. Ale to wszystko łączy się ze sobą. To nie są rzeczy obce. Dodatkowo jeszcze dobrze gotuję, (śmiech) przychodzą znajomi i rozmawiamy na wszystkie tematy.
Czyli jeszcze jest Pani doradczynią psychologiczną?
Właściwie nie wiem, jakim cudem stałam się taką doradczynią.
Bo fantastycznie się Pani słucha, niczego Pani nie narzuca, nie hejtuje, jak się to dzisiaj mówi…
To samo mówią mi kobiety na ulicy i cieszą się, że napisałam albo powiedziałam to, co one myślą. Sama się zastanawiam, o co chodzi? Wydaje mi się, że dlatego, bo niczego nie udaję, nie przebieram się w żaden strój i żadną maskę. Jestem jaka jestem.
I taką mnie kochajcie?
Albo nie kochajcie. Trochę mnie nie obchodzi, czy wam się to podoba czy nie. Mówię jak jest. Kiedyś koleżanka Hanna Bakuła powiedziała mi, że malarze widzą więcej. Patrząc na buty, nie widzą tylko butów, ale jeszcze ich kolor, jaki rzucają cień… Może to dotyczy również życia. Widzę więcej, ale to mnie mocno absorbuje.
W tym, co Pani mówi, jest Pani szalenie naturalna.
Naturalność nie wypływa z tego, że chcemy być naturalne. To jest trochę tak jak z urodą. Jeżeli ma się zdrowie, to uroda sama przyjdzie. Ma się wtedy błyszczące włosy, piękną cerę… Z naturalnością jest podobnie - jeżeli zajmujemy się czymś innym niż autokreacją, to jesteśmy naturalni. Taka nadmierna autokreacja jest np. widoczna u nastolatek, które strasznie chcą siebie jakoś określić i robią nadzwyczajne miny, fryzury, tatuaże, żeby tylko się wyróżnić, a najprościej byłoby właśnie nic nie robić. Tylko, że w życiu najtrudniej jest nic nie robić!
Myślę, że kobiety za bardzo przejmują się swoim wyglądem.
To ciekawe, ciągle to powtarzam. Dobrze, że pan to powiedział, bo mężczyźni trochę inaczej widzą, jak pszczoły. One też lubią kolor niebieski…
Nieraz jakaś tam zmarszczka dodaje urody… Naprawdę, nie wygłupiam się!
Jest jeszcze jedna tajemnica, którą się podzielę. Mężczyźni najbardziej boją się, że kobiety mogą być w ich towarzystwie nieszczęśliwe. Faceci są szczęściodajni, chcą coś zrobić, żeby kobieta była zadowolona. I kiedy my się martwimy swoim wyglądem, to oni myślą, że są nieodpowiedni, że coś źle zrobili. A w konsekwencji, jak widzą smutną babę, to nie chcą się do niej zbliżać, bo myślą, że jej nie uszczęśliwili. Właśnie dlatego wygrywają skrajne idiotki, one zawsze mają dobry humor i zajmują się wyłącznie swoimi paznokciami. Mężczyzna czuje się przy nich zrelaksowany, wyzwolony, nic nie musi. Najgorzej, jak kobieta narzeka, że tu ma zmarszczkę, tam jej zwisa i utyła…
Powiem Pani, że mnie się podobają niedoskonałości. Biust wcale nie musi być sterczący…
Jeden znajomy plastyk zawsze mówił, że nastoletnich nie lubi, woli ociężałe.
I wtulić się w nie!
I to samo jest z tuszą. Wszystkie kobiety się odchudzają, a mężczyźni, przynajmniej moi, przepadali za tym, że mają do czego głowę skołataną przyłożyć. My się boimy dwa kilo utyć, a wszystkie straszne choroby zaczynają się od tego, że nagle chudniemy. Ja bym tak się nie cieszyła z chudnięcia. (śmiech) Lepiej nie!
Bądźmy dobrej myśli.
Na razie wszystko gra, tylko nie mam już tyle siły i energii jak dawniej. Złości mnie, że nie mogę zrobić przyjęcia, napisać sztuki, zajmować się wnuczką… Czasem dostaję ją w prezencie i wtedy czuję się, jakbym miała małe dziecko. Jednak natura wie, co robi, że w pewnym momencie daje nam dzieci, a potem już nie.
Bo byśmy oszaleli. A moim utrapieniem jest to, że zaraz po poniedziałku jest piątek.
Też zauważyłam, że dwa albo trzy dni w środku tygodnia wylatują. Myślę, że nie ma środy i czwartku (śmiech). Tak, tak, jutro już będzie piątek!
*Katarzyna Lengren
Artystka, scenografka, malarka, dziennikarka, pisze sztuki teatralne, felietony, scenariusze, książki. Urodziła się w Toruniu w 1951 r., jest córką wybitnego rysownika Zbigniewa Lengrena, twórcy profesora Filutka, legendarnego bohatera komiksowej serii, publikowanej w „Przekroju” w latach 1948-2003.