Ta sytuacja mogłaby uchodzić za zabawną. Ale zabawną z całą pewnością nie jest.
Profesor Włodzimierz Jastrzębski kontra reszta. Tak mniej więcej wygląda to od dziesięciu już lat. Tyle właśnie czasu minęło, kiedy po raz pierwszy ten bydgoski historyk wyznał publicznie (a zrobił to na łamach „Expressu”), że nie wierzy w dywersję niemiecką w Bydgoszczy w dniach 3 i 4 września 1939 roku. Ile od tamtej pory złych słów, wyzwisk i pogróżek padło pod jego adresem, wie tylko on sam.
<!** reklama>
Niczym w klasycznym dramacie: jeden przeciw wszystkim.
Przez minioną dekadę profesor kontynuował i rozwijał swoją tezę, dochodził do coraz ostrzejszych sformułowań. Wielokrotnie przekraczał granice, które zdawały się wcześniej być nie do przekroczenia, jeśli chodzi o Polskę, o naszą przeszłość, o nasze dziedzictwo. Pisał zdania, po lekturze których w nas, Polakach, a szczególnie w nas, bydgoszczanach, burzyło się wszystko.
Czy Włodzimierz Jastrzębski zabrnął w ślepą uliczkę?
Tego nie wiem. Wiem natomiast z całą pewnością, że nikt - jak dotąd - nie podjął z nim rzeczowej, merytorycznej polemiki. Dlatego jest tak, jak jest.
Dlatego też, kiedy sam zadaję moje ulubione pytanie: pokażcie mi polskie ofiary niemieckiej dywersji z 3 i 4 września, słyszę zewsząd kłopotliwe milczenie.
Mam tym samym nadzieję, że kolejna książka Jastrzębskiego, świeżo wydana w Niemczech, nie będzie wzniecać dalszych emocji. Wszyscy bowiem powinniśmy sobie zdawać sprawę, że popełniliśmy grzech zaniechania i zaniedbania. Pohukiwanie niczego nie załatwi. Milczenie bywa złotem.