Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kliniczne przypadki w NFZ i ZUS

Jarosław Reszka
Jarosław Reszka
Dariusz Bloch
Naszą dziennikarkę rozbolała głowa. Lekarz pierwszego kontaktu zdecydował, że powinna przebadać się rezonansem magnetycznym. Jako że ból był silny i nie ustępował, na skierowaniu na badanie lekarz napisał "pilne".

Wkrótce okazało się, co w polskiej służbie zdrowia znaczy "pilne" - i to w Bydgoszczy, mieście pięciu szpitali ogólnych, z których trzy mają w nazwie dumne słowo "kliniczny".

W pierwszym z nich, Wojskowym Szpitalu Klinicznym, dziennikarka usłyszała, że najbliższy wolny termin mają w czerwcu przyszłego roku, ale jeśli rezonans ma być wykonany pilnie, to prawdopodobnie uda się wcisnąć pacjentkę w kolejkę już w… marcu lub kwietniu. Bardziej optymistycznie sytuacja wyglądała w szpitalu klinicznym imienia doktora Jurasza. Tam "pilny" pacjent może liczyć na rezonans już w lutym. Jeszcze lepszy termin oferuje trzeci bydgoski szpital kliniczny - imienia doktora Biziela. W tym miejscu skierowanie z adnotacją "pilne" doczeka się odpowiedniego rezonansu już po dwóch i pół miesiąca.

Podobnie rzecz się miała w innych szpitalach, do których dziennikarce udało się dodzwonić. Jest tylko jeden sposób, by "pilne" badanie naprawdę wykonywano pilnie: zapłacić. W jednym ze szpitali, w których "pilne", płatne z Narodowego Funduszu Zdrowia, znaczyło w marcu przyszłego roku, "pilne" opłacone z kieszeni pacjenta, obiecywano wykonać już za tydzień. Wnioski z tego doświadczenia płyną dwa. Pierwszy - że w Polsce w powszechnym obiegu są dwie waluty.

Jedna to złoty enefzetowski, który jest złym pieniądzem, czymś w rodzaju dawnego bonu PeKaO, od którego każdy wolał zwykłe "zielone". Dolarem zaś w dzisiejszych polskich realiach jest złoty prywatny, wyciągany bezpośrednio z kieszeni pacjenta.

Ile tej cennej waluty trzeba mieć, by "pilny" rezonans stał się rzeczywiście pilny? Niestety, sporo. Minimum 490 złotych, a gdy podczas rezonansu konieczny okaże się kontrast, to o 170 złotych więcej. Dziennikarzy na szczęście stać jeszcze na taki wydatek. Ale czy stać także emeryta?

Drugi wniosek jest obrazoburczy, wręcz antypaństwowy.

Po co płacić daninę na zdrowie, pozbawiając się co miesiąc blisko dziesiątej zarobionej "dobrej" złotówki, skoro za większość usług medycznych i tak lepiej zapłacić prywatnymi, nieenefzetowskimi pieniędzmi? Nie wiem, jak inni, ale ja na przykład nigdy w życiu nie skorzystałem - i pewnie nigdy nie skorzystam, chyba że urośnie mi trzeci garnitur zębów - z usługi dentysty, opłacanej przez fundusz zdrowia. Wybieram swojego, zaufanego dentystę i płacę mu swoimi pieniędzmi, bo chcę być szybko i porządnie obsłużony.

Fakt, że podobnie myślał miliarder Jan Kulczyk i umarł na luksusowym łóżku w klinice w Wiedniu, jakoś mnie nie przekonał do zmiany poglądów na ten temat. Owszem, jako prawy obywatel i w imię tak zwanego solidaryzmu społecznego, oddaję co miesiąc kilkaset złotych na niewykorzystywany przeze mnie NFZ. Za każdym razem płacę jednak z przeświadczeniem, że państwo mnie okrada, wciskając ciemnotę.

38-letni pan Robert, bydgoszczanin, wyleciał z roboty z dyscyplinarką. Pan Robert pracował w miłosiernym ZUS. Czym się tak naraził pryncypałom? Przede wszystkim za dużo czytał. Gdyby nie ten zgubny nałóg, pewnie nie poznałby ponurej historii 24-letniej pani Ewy ze wsi pod Słupskiem.

Kobieta choruje na raka i straciła nogę, lecz orzecznicy ZUS nie przyznali jej renty socjalnej, tylko pogonili do pracy. Drugą wadą pana Roberta jest to, że traktuje świat zbyt emocjonalnie. Tak emocjonalnie, że postanowił kopnąć się do Słupska i na ścianie tamtejszej siedziby ZUS wymalować napis: "Lekarze ZUS jesteście moralnymi trupami".

Rzeczywiście, bazgranie po ścianach nie najlepiej świadczy o dojrzałości 38-letniego mężczyzny. Z niepokojem zauważam jednak, że i z moją dojrzałością musi być kiepsko. Nie potrafię bowiem myśleć o panu Robercie i jego występku bez sympatii i współczucia. Nie współczuję natomiast rzeczniczce bydgoskiego ZUS, której zadaliśmy kilka pytań o okoliczności zwolnienia pana Roberta.

Rzeczniczka zadała sobie wiele trudu, by odpowiadając na pytania, nie powiedzieć prawie niczego. Jedyny konkret, jaki reporterowi udało się z niej wycisnąć, to formalny powód dyscyplinarki: "wypowiedzenie umowy ma związek z uszkodzeniem mienia pracodawcy, czyli Zakładu Ubezpieczeń Społecznych".

Na proste zdawałoby się pytanie - jakim pracownikiem był wcześniej pan Robert? - rzeczniczka odpowiada następującymi słowy: "W związku z przepisami o ochronie danych osobowych - w szczególności z artykułem 21 ustęp 1 - Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie otrzymał zgody na przetwarzanie danych pana Roberta O. w celu udostępniania ich mediom i informacji takich może udzielić wyłącznie pan Robert". Nie wiem, jak na tę wypowiedź zareagowało szefostwo bydgoskiego ZUS. Moim skromnym zdaniem, rzeczniczka zasłużyła co najmniej na premię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!