Co 11 dorosły Polak planuje w tym roku zakup samochodu. Tak wynika z badań OBOP. Zdecydowana większość ankietowanych zamierza kupić używane auto.
<!** Image 2 align=right alt="Image 147428" sub="Fachowcowi znającemu się na autach nie umknie żaden szczegół - na zdjęciu Ryszard Federkiewicz / Fot. Tadeusz Pawłowski">- Trzeba się do tej transakcji dobrze przygotować - radzą specjaliści.
I ostrzegają: - Łatwo trafić na złotoustego sprzedawcę, który wciśnie nam kradzione auto lub wypolerowany szmelc.
Zasadzki czyhają wszędzie. Jak się ich ustrzec?
Dobry bajer
Giełda. Młody człowiek sprzedaje audi. - Prawie nówka. Superokazja - przekonuje. Był w Niemczech. Przywiózł auto od Helmuta Schmitta. Helmut zapalił się na nowy model i tego chce się pozbyć. Ma jego podpis w dole czystej kartki. - Wyżej wstawimy umowę i gra! - zachęca. Auto wabi skórzaną tapicerką i małym przebiegiem. Brakuje tylko... książki serwisowej. - Zadzwonię do Helmuta i przyśle - obiecuje. W zafascynowanym autem kliencie dostrzega amatora. Czuje, że wystarczy dobry bajer. Czeka go rozczarowanie. Do klienta dołącza znajomy mechanik. Pyta o szczegóły, proponuje przejazd na stację diagnostyczną. - Zapłaciłem za miejsce. Wyjadę z giełdy, to je stracę - sprzeciwia się sprzedawca. Poczeka na innego klienta.
<!** reklama>- Kupowanie takiego auta to ogromne ryzyko - uważa Ryszard Federkiewicz, spec od kupna i sprzedaży używanych samochodów, właściciel jednego z największych i najstarszych w regionie autokomisów. - Bo jaką mamy gwarancję, że auto nie jest kradzione? Żadnej. Podpis pod czystą kartką nic nie znaczy, a pośrednik „nie ma adresu” i po sprzedaży znika - ostrzega.
Kupowanie na giełdzie bez udziału fachowca, który sprawdzi stan i dokumenty auta, naraża nas na jego utratę. Zawarcie umowy przed wizytą w stacji diagnostycznej (koszt diagnozy to ok. 100 zł) też może nas słono kosztować. Zdarza się, że naprawa zatajonych przez sprzedawcę wad samochodu wyniesie tyle, ile jego „okazyjny” zakup. Właściciele serwisów zacierają ręce, oszukany nabywca płacze.
Bez entuzjazmu
- Obserwujemy ostatnio plagę czyszczenia (cofania) liczników. Tylko diagnosta jest w stanie zweryfikować wiarygodność wskazań - podpowiada Ryszard Federkiewicz. Do ogłoszeń w stylu: „samochód bezwypadkowy, w idealnym stanie, pierwszy właściciel” radzi podchodzić bez entuzjazmu. Jemu nikt takiego bajeru nie wciśnie. Czego sprzedający sam mu nie wyjawi, ustali jego wykrywacz kłamstw.
To elektroniczny przyrząd do pomiaru grubości lakieru. Federkiewicz przesuwa go wzdłuż auta i już wie, co kryje się pod jego świeżą powłoką. - W tym miejscu prawie nie ma blachy, tylko szpachla i lakier
- wskazuje miejsce, gdzie jego wykrywacz wyczuwa grubą na ponad 500 mikronów powłokę. - Ja nie miałem wypadku - idzie w zaparte klient.
Kolejny etap to sprawdzanie numerów nadwozia. Porównuje się je z dokumentami wozu i upewnia, czy numery nie zostały przebite. Producenci umieszczają takie dane w różnych miejscach. Przytwierdzają tabliczki do metalowych części nadwozia: pod maską, w bagażniku, w okolicy błotnika, pod fotelem auta. Czasami specjaliści muszą się nieźle nagimnastykować, by je znaleźć. Warto, bo zwykle złodziej przebija numery tylko w jednym miejscu, w innych stara się informację zerwać. Taka ingerencja nie umknie oku fachowca, ale amator jej nie zauważy.
1000 zł na czysto
„Kupię to auto, kontakt pod nr tel...” - pan Rafał ze stosem zadrukowanych karteczek krąży po parkingach przy supermarketach. Wybiera określone marki aut, zostawia za wycieraczką informację, że je kupi. Jego działalność gospodarcza to szara strefa. Dziś kupi auto od klienta, jutro sprzeda je na giełdzie. Jak pójdzie dobrze, zarobi tysiąc złotych lub dwa. Gorszy dzień przyniesie 500 zł na czysto. Parę złotych odda urabiającym mu klienta kumplom. Pojadą do sprzedającego auto. Będą udawać fachowców. Marudzić, że podwozie zżera rdza, na lakierze są rysy, no i że ta marka to ostatnio bardzo ciężko schodzi. Mają za zadanie maksymalną obniżkę ceny. To zwiększy zarobek pośrednika i ich prowizję.
Jeszcze lepiej żyją sobie z pośrednictwa ci, którzy organizują wycieczki po zagraniczne auta.
Pan Z. z Bydgoszczy proponuje cotygodniowe wyjazdy po samochody do Belgii i Francji. Diesle, bo tych Zachód się pozbywa. „W ciągu dwóch dni jestem w stanie odwiedzić 40 garaży i pokazać klientowi 2000 aut” - informuje na internetowej stronie. Proponuje dwie wersje dwudniowej wycieczki po auto. Szybką i komfortową „Mercedesem V-Klasse” z miejscami dla trzech klientów. I mniej wygodną: autolawetą z 7 miejscami w kabinie i trzema na samochody. Pomoże w znalezieniu taniego hotelu, wyborze auta i załatwieniu formalności celnoprawnych.
Po złom do Francji
Być może pan Z. to fachowiec i działa uczciwie. Nasz Czytelnik Krzysztof J. ma jednak przykre doświadczenia z wyjazdu po zagraniczne auto. - To było kilka lat temu - wspomina. - Pojechałem po auto do Francji z panem Markiem, człowiekiem z ogłoszenia - wspomina. - 250 zł za przejazd. Wyjazd w piątek. Noc w hotelu. Dziewięć osób upchano w 2 pokojach, organizator skasował od każdego po 170 franków. Twierdził, że to cena po znajomości, bo zna właściciela. Potem okazało się, że 170 franków płacił za pokój, ale nikt z nas francuskiego nie znał i nie rozszyfrował rachunku. Garaże, do których nas pan Marek woził też były podejrzane. Widzieliśmy, że ich właściciele to jego dobrzy znajomi. Czuło się, że kręcą wspólny biznes. On dowoził im dwa razy w tygodniu kolejne stada „łosi”, oni odpalali mu prowizję - uważa pan Krzysztof. Sam wyszedł na tej transakcji jak Zabłocki na mydle. Kupił auto z pokrzywioną płytą podłogową. - Zapłaciłem grubą kasę za zewnętrzne cuda i bajery - złorzeczy. - Dopiero w Polsce odkryłem, że przywiozłem złom.
Dziś też można się tak naciąć. Fachowcy ostrzegają: skończyły się czasy, gdy w Niemczech na kopy sprzedawało się całkiem niezłe używane auta. Dziś czeka tam na Polaka wątpliwa okazja: auto z karteczką „tylko na eksport”. - To są pozostałości po wielkim złomowaniu aut w Niemczech - tłumaczy Ryszard Federkiewicz. - Na rynku niemieckim nikt już ich nie chce. Mają zbyt dużą emisję spalin lub wady, które nie przejdą technicznego przeglądu. To tani towar dla tych, którzy hurtowo sprowadzają do Polski stare auta. Można się na taki egzemplarz, z ogłoszenia lub giełdy, natknąć - uprzedza.
Właściciele renomowanych komisów samochodowych wiedzą, jak się przed wypacykowanymi wrakami ustrzec. Inwestują w urządzenia diagnostyczne, korzystają z usług prawnika i konsultacji w markowych serwisach. Przepuszczają brane w komis auta przez swoistą „ścieżkę zdrowia”.
Chcą utrzymać dobrą opinię i klientów. Gorzej jest z gwarancjami. - Gdyby każdy klient miał prawo do dwuletniej rękojmi, jak to niektórzy sugerują, to komis zamieniłby się w serwis - tłumaczy Federkiewicz. On ma swój sposób na pogodzenie interesów kupującego samochód i jego właściciela. Pozwala nabywcy zwrócić auto w ciągu paru dni, jeśli mu nie pasuje lub coś jest z nim nie tak. Trzyma pieniądze w depozycie i wypłaca je byłemu właścicielowi dopiero po tygodniu.
Strefa szczególnego ryzyka
Komis komisowi nierówny. Wiedzą coś o tym ci, którzy trafili do samochodowego zagłębia pod Gnieznem. Znajomy mechanik ostrzega: - To strefa szczególnego ryzyka.
Droga wylotowa z Gniezna na Poznań. Na przylepionych do siebie komisowych placach - setki aut. Rolę biura obsługi klientów odgrywa drewniana szopa. Ciekawe, że większość oferowanych tu używanych aut pochodzi z Włoch. - Tam trafiają auta, które na żaden rynek europejski nie mogłyby wjechać - tłumaczy mechanik. Pojechał tam z klientem, odradził mu kupno upatrzonego auta. Podejrzewam, że nie było czyste - mówi enigmatycznie. Trzy tygodnie temu był u niego klient, który skarżył się, że kupił pod Gnieznem auto z nieuregulowanym leasingiem. Zdarzają się tam też auta, na których ciąży kredytowy zastaw - dzieli się swoją wiedzą na temat podejrzanego zagłębia. - Podchodzić bez emocji, kupować auto z pewnego źródła i po zleceniu jego diagnozy - radzi.