- Stałem się ofiarą własnego sukcesu - tak Wojciech Kruk ocenia przejęcie jego jubilerskiej firmy przez giełdową spółkę Vistula&Wólczanka.
<!** Image 2 align=right alt="Image 120972" sub="Fot. Tomasz Szatkowski">Doszło do tego w maju ub.r. Kruk mówił wtedy o wrogim przejęciu jego rodzinnego przedsiębiorstwa. Niesiony emocjami wydawał w mediach oświadczenia. Zapewniał, że jego rodzina nie sprzeda swojego pakietu (28 proc.) akcji. Straszył, że na przejęcie ich od pozostałych akcjonariuszy zareaguje utworzeniem konkurencyjnego przedsiębiorstwa. Zatrzyma nazwę i luksusową markę wyrobów, bo obliguje go do tego 170 lat rodzinnej, jubilerskiej tradycji.
Potem emocje opadły. Kruk wysłuchał doradców i
zmienił front.
Sprzedał Vistuli wszystkie akcje swojej firmy, a z zarobionych 90 mln zł jedną trzecią zainwestował w zakup... jej własnych akcji.
Tym sposobem rodzina Kruków zostaje 5-procentowym akcjonariuszem spółki Vistula & Wólczanka. Dogaduje się z Jerzym Mazgajem (właściciel sieci Alma Market), który ma podobny pakiet akcji. Teraz to oni dyktują warunki. Zmieniają radę nadzorczą, przejmują zarządzanie spółką.
<!** reklama>Od tej chwili, w myśl zasady: „punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia” Wojciech Kruk staje się innym człowiekiem. Dziś już nie mówi o wrogim przejęciu jego spółki przez Vistulę. - Cóż, w nowych czasach pojawiła się nowa szkoła robienia interesów, bardziej pazerna i nielicząca się z konsekwencjami, choć oczywiście zgodna z prawem - wyjaśnia. On, przedsiębiorca starej daty, jednego się nauczył. - Jak się ktoś na ciebie zamachnie, to
zasłoń się albo też machnij.
Tak Wojciech Kruk wprowadzał studentów Wyższej Szkoły Bankowej w Bydgoszczy w tajniki prowadzenia interesów. Młodzi zaprosili go z nadzieją, że podpowie im, jak odnieść w biznesie sukces.
- W życiu ważne jest to, żeby robić coś, co sprawia satysfakcję. Z niewolnika nie będzie ani dobrego pracownika, ani pracodawcy - usłyszeli studenci. Kruk stworzył dla swoich potrzeb pojęcie inteligencji użytkowej. Ma ona prowadzić do sukcesu. - To umiejętność korzystania z tego, co się w życiu widziało, dar obserwowania i wyciągania wniosków - mówi kandydatom na biznesmenów. - Jak nie umiesz wymienić w domu bezpiecznika, to nie bierz się za własny biznes, bo nie wypali. Trzeba sobie radzić z najbardziej nietypowymi problemami i co najważniejsze, wierzyć, że to się uda - radzi.
Taka zaradność to, zdaniem jubilera, podstawa sukcesu. Równie ważny jest pomysł. - Trzeba szukać na rynku niszy. Zamiast zakładać kolejny sklep z butami, może warto postawić na zabawne kapcie - podpowiada. Radzi studentom, by przyjrzeli się temu, co robią ich bliscy. - Nie obrażajcie się na dorobek waszych cioć i wujków. Skorzystajcie z ich doświadczenia, zastanówcie się, jakie własne umiejętności możecie wnieść do ich interesu. Start w rodzinnej firmie ze znaczącym dorobkiem daje wam już na początku przewagę nad konkurencją - przypomina. Sam jest tego najlepszym przykładem.
Pierwszą pracownię jubilerską jego przodkowie założyli w XIX w. Pradziad Władysław Kruk miał w Poznaniu sklep jubilerski. Jego syn, Henryk, kontynuował rodzinne tradycje. W czasie wojny odmówił podpisania volkslisty, więc cały majątek Kruków w Wielkopolsce i Bydgoszczy skonfiskowali Niemcy. Po wojnie ojciec Wojciecha trafił za działalność polityczną do więzienia. Po wyjściu mozolnie odbudował jubilerski warsztat. Przekazał go synowi w 1974 roku. - Ja miałem wtedy 27, a ojciec 71 lat - wspomina Wojciech Kruk. Opowiada, jak ojciec negocjował z nim emeryturę. - Co pół roku domagał się waloryzacji - mówi z uśmiechem. Darzy ojca ogromnym szacunkiem.
Warsztat, który od niego przejął, nie miał możliwości rozwoju. Prywatną inicjatywę hamował wtedy
siermiężny komunizm
O poszerzeniu usług jubilerskich o złotnictwo Krukowie mogli tylko pomarzyć. Odpowiedź władzy ludowej na ich wnioski była niezmienna: „Odmawia się, bo istniejący warsztat zaspokaja zapotrzebowanie społeczne na tego rodzaju wyroby, w związku z czym wydanie koncesji na złotnictwo jest społecznie nieuzasadnione”. Kruk wystąpił więc z wnioskiem o wydanie zgody na otwarcie warsztatu brązowniczego, uzasadniając to społecznym celem - ochrona ginących zawodów. - Musiałem zdać egzamin w zakładzie doskonalenia zawodowego i udając niezbyt rozgarniętego, okazać egzaminatorom świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, zatajając ukończenie studiów - wspomina.
Przez wiele lat jego wyroby mogły być wytwarzane
tylko ze srebra.
- Wolno mi było zatrudnić jedynie 4 ludzi w warsztacie. Dostawałem 4 kg srebra z przydziału i miałem prawo wyprodukować 4 kg pierścionków - wspomina. Przekazywał te wyroby do państwowego sklepu jubilerskiego. Dopiero parę lat później doczekał się własnego sklepiku na poznańskim Starym Rynku. Wojciech Kruk został wtedy, z nadania ministerstwa kultury, mistrzem rzemiosł artystycznych. - Komisja artystyczna zatwierdziła moje 3 wzory i tłukłem 11 tys. sztuk pierścionków w pół roku - wspomina.
Stać go było wtedy na własnego fiata i domek nad morzem. Największe pieniadze zarobił jednak nie na produkcji pierścionków, lecz „bawiąc się” w przekłuwanie Polkom uszu.W latach 80. sprowadził z Niemiec pistolet do dziurkowania. Była moda na kolczyki.- 160 uszu dziennie przekłuwałem. Zarobiłem na tym nieprawdopodobne pieniądze - wspomina. W latach 90. jubiler
rozwinął skrzydła.
Od kilku lat marka W. Kruk podbija zagraniczne rynki. W biżuterii od Kruka chętnie pokazują się gwiazdy Holywood.
- Jestem niespełnionym artystą - wyznaje jubiler. Kiedyś malował obrazy, dziś chętnie wtrąca swoje trzy grosze do projektów biżuterii. - Odkryliśmy wraz z żoną krzemień pasiasty - przypomina rynkowy przebój. - W małym sklepie z pamiątkami zobaczyłem misę z kamieniami. Kupiłem ich sto, za 300 zł. Sprzedawca się ucieszył, a my zrobiliśmy świetny interes - mówi.
Biżuteria z kamieniem pasiastym stała się szlagierem, a ceny surowca wzrosły z 2 do 80 zł za kg. Podobnie zachował się rynek, gdy Krukowie użyli do kolekcji stare monety. Ich ceny na Allegro wzrosły kilkakrotnie.
Jakie są najbliższe plany państwa Kruków? - Myślimy o podziale naszej sieci na sklepy z ekskluzywną biżuterią i takie, gdzie najdroższy wyrób nie przekroczy ceny 9 tys. zł. Marzy się nam też sieć dla klientów, którzy preferują artystyczny wyrób z odrobiną szaleństwa - zdradza jubiler.
Teczka osobowa
Wojciech Kruk
Ma 62 lata. Z wykształcenia jest ekonomistą. Przewodniczy radzie nadzorczej firmy jubilerskiej W. Kruk, radzie Krajowej Izby Gospodarczej oraz Wielkopolskiej Izbie Przemysłowo-Handlowej. Jest członkiem Polskiej Rady Biznesu.
Mówi, że skończył z polityką. Był kiedyś senatorem z listy Unii Wolności, potem - utożsamiany z PO.
Jubilerską pasję dzieli z żoną Ewą (lat 53). Mają dwoje dzieci. Syn skończył studia ekonomiczne, córka studiuje na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Wojciech Kruk nie ma wątpliwości co do tego, że jego dzieci będą kontynuować rodzinne tradycje.
Nauczyłem się pokory
Rozmowa z WOJCIECHEM KRUKIEM, jubilerem i i akcjonariuszem giełdowym.
Rok temu mówił Pan o wrogim przejęciu Pańskiej firmy, dziś używa Pan łagodniejszych określeń. Mówi o nowej szkole robienia interesów. Pazernej, ale zgodnej z prawem. Zmienił Pan podejście do biznesu?
To, co się stało z firmą W. Kruk przed rokiem, nauczyło mnie pokory. Wiem teraz, że nie jest ważne, co ja myślę. Nie jest tak, że jak mnie się wydaje, że coś nie może się zdarzyć, to rzeczywiście się nie wydarzy. Trzeba być na wszystko przygotowanym.
Gdy wchodzi się na giełdę, to trzeba być graczem...
Ja nie jestem graczem, a jedynie 10-procentowym akcjonariuszem w Vistula Group (spółka istnieje pod taką nazwą po fuzji z firmą W. Kruk). Dla mnie są to pieniądze wirtualne. Ja ich nie mam. Akcje są tylko narzędziem.
Jeżeli straci Pan te akcje, to straci Pan całkiem realne pieniądze. W marcu upłynął termin spłaty przez Vistula Group 250 mln zł kredytu na rzecz Fortis Banku. Jak na ironię losu, chodzi o ubiegłoroczną pożyczkę, zaciągniętą przez poprzedni zarząd na zakup akcji Pańskiej spółki W. Kruk. Bank ma zastaw rejestrowy. Teraz jest to Pana problem.
Gdybym to tak analizował, niechybnie padłbym na zawał. Powiem tak. Nadal próbujemy się z bankiem dogadać i ja muszę wierzyć, że to się uda.
Upadły takie znane marki odzieżowe jak Monnari czy Reporter. Nie jest tajemnicą, że Vistula Group też odnotowała straty w 3 ostatnich kwartałach. Mówi się o 13,5 mln zł straty netto.
Nie neguję, że za I kwartał tego roku była strata, ale to są tylko zapisy księgowe. Spółka jest po restrukturyzacji i dopiero łapie oddech. Przesądzone było zamknięcie Galerii Centrum. To była absurdalna inwestycja, poczyniona przez poprzedni zarząd. Zysk 60 mln zł, którym się wtedy chwalono, pochodził ze sprzedaży nieruchomości. Ogromna sieć handlowa Galerii Centrum przynosiła zaledwie 4 mln zysku. To niejedyny nonsens, z którym zetknęliśmy się restrukturyzując Vistulę. Trzeba było zwolnić dwadzieścia osób, które brały miesięcznie od 20 do kilkudziesięciu złotych pensji i nie wiadomo, co w tej firmie robiły. Należało wypłacić im półroczne lub roczne odprawy. Zamknęliśmy już kosztowne i nikomu niepotrzebne warszawskie biuro, musimy jeszcze znaleźć kupców na Ferrari, co w dobie kryzysu nie jest takie łatwe. A o upadku spółki nie ma mowy. Mamy cztery świetne marki, cenione przez klientów:Vistula, Wólczanka, W. Kruk i Deni Cler.
