- Z dziewięćdziesięciu chętnych wybrali piętnastu, a do końca wytrwało nas jedenastu - mówi Mirosław Wachowiak, emerytowany żołnierz zawodowy „czerwonych beretów”.<!** Image 2 align=none alt="Image 193220" sub="Jaworze na Poligonie Drawskim, ćwiczenia wojsk Układu Warszawskiego „Opal 87” / Fot. Archiwum">
Zawsze chciał być Pan żołnierzem?
Nie pamiętam czy zawsze, ale nie miałem innych chłopięcych marzeń. Chyba rzeczywiście chciałem być żołnierzem. A kiedy się na to zdecydowałem i już mogłem nim zostać, to okazało się, że przydaje się to, co wcześniej robiłem.
Co to było?
Byłem wysportowanym młodym człowiekiem. Nie mam wysokiego wzrostu i musiałem jakoś zadbać o to, aby mnie szanowano. Od jedenastego roku życia trenowałem zapasy w Czarnych Nakło. Miałem nawet pewne sukcesy sportowe - wicemistrzostwo strefy gdańskiej, potem poznańskiej. Szkoda, że tej sekcji już nie ma, bo miała dobrych szkoleniowców, największym autorytetem dla nas był trener Betański. Kiedy szedłem do wojska i kończyłem treningi, kończyła się już sekcja. Ćwiczyliśmy we własnych trampkach i starych trykotach, było coraz mniej pieniędzy. Startowałem też w biegach na orientację.
Te treningi się przydały w wojsku?
Skończyłem szkołę zawodową i zdawałem do Szkoły Chorążych Wojsk Zmechanizowanych w Elblągu. A tam liczyła się nie tylko wiedza, ale też sprawność fizyczna, tym bardziej, że chciałem być komandosem i służyć w jednostkach specjalnych. Po roku sprawdzili nas: wyniki w nauce i sprawność fizyczną. Z 90 chętnych wybrali piętnastu, a do końca wytrwało nas jedenastu.
Dość elitarne towarzystwo...
Chyba tak. Dostać się do niego i utrzymać nie było wcale łatwo. Można było z niego wypaść za jakieś przekroczenie dyscypliny, jak i niedotrzymanie kroku innym w szkoleniu.
Był w nim jeszcze ktoś z Nakła?
Kolega, który ukończył tę samą szkołę w Nakle, później tę samą Szkołę Chorążych też służył w tej samej jednostce wojskowej co ja, teraz mieszka w Szczecinie. A za moich czasów w zasadniczej służbie wojskowej w mojej jednostce było jeszcze pięciu chłopaków z naszego miasta. W naszym Klubie Żołnierzy Rezerwy LOK jestem jedynym komandosem.
W jakiej jednostce Pan służył?
W 56. kompanii specjalnej w Szczecinie, która do 1980 roku stacjonowała w Bydgoszczy, a później aż do chwili rozwiązania w 1994 roku w Szczecinie. To była utajniona jednostka, przeznaczona i szkolona do prowadzenia działań do 300 kilometrów w głąb ugrupowania przeciwnika.
Na czym polegało specjalne szkolenie?
Przygotowywano nas, a my żołnierzy, którymi dowodziliśmy, do prowadzenia działań sabotażowych i dywersyjnych oraz prowadzenia rozpoznania. To nie było tak, że dowódca mówił żołnierzom, co i jak mają robić. Razem z nimi ćwiczyliśmy, strzelaliśmy, wspinaliśmy się, pływaliśmy i nurkowaliśmy, razem padaliśmy ze zmęczenia i jedliśmy ten sam chleb.
Jaki był zakres tego szkolenia?
To była zaawansowana nauka i ćwiczenie w wielu specjalnościach: w desantowaniu spadochronowym, działaniach saperskich i minerskich, taktyce specjalnej, łączności opartej na szybkiej telegrafii, strzelaniu z różnych typów broni, walce z przeciwnikiem w kontakcie fizycznym. W mojej jednostce ćwiczyliśmy własny system, oparty na kilku innych. Wszechstronne szkolenie fizyczne było niemal na wyczynowym poziomie.
Jak sprawdzano te wymagane umiejętności?
Były różne ćwiczenia i sprawdziany, na przykład „Kaskady”. Zrzucano nas z samolotu gdzieś na linii Wisły i wyznaczano termin na dotarcie do Szczecina lub na Poligon Drawski, nakazując po drodze wykonanie pewnych działań i to tak, aby nas nie zauważono, ani nie zatrzymano. Podobnie było w Bieszczadach czy w Kotlinie Kłodzkiej. Dzięki temu poznałem wiele wspaniałych zakątków Polski.
Ćwiczyliście „szkołę przetrwania”?
Szybko przekonaliśmy się, że ślimak i dżdżownica są jadalne, a jedzenie można popijać „herbatą” z igieł sosnowych lub sokiem z brzozy. Nauczyliśmy się też, że zawczasu warto zadbać o to, by nie padało na głowę i było coś do rozpalenia ognia. I żeby wszystko, niezależnie od stopnia, robić razem.<!** reklama>
Co Panu dały te lata w mundurze?
Ustawiły moje życie. Dały też posmakować tego, co wielu jest niedostępne: skoków ze spadochronem nawet z pięciu kilometrów, wspinaczki górskiej, nurkowania, narciarstwa... Sporo adrenaliny. Warto było.
Teczka personalna:Mirosław Wachowiak, mieszkaniec Nakła
Nakielanin „z dziada pradziada”, absolwent Szkoły Chorążych Wojsk Zmechanizowanych w Elblągu, emerytowany żołnierz zawodowy jednostki specjalnej i Wojskowego Sądu Garnizonowego w Szczecinie. Były zapaśnik, skoczek spadochronowy, płetwonurek, miłośnik sportów zimowych, turysta. Obecnie pracownik biura Kujawsko-Pomorskiego Zarządu Wojewódzkiego Ligi Obrony Kraju w Bydgoszczy, członek Klubu Żołnierzy Rezerwy LOK w Nakle, który w tym roku obchodzi swoje 50-lecie powstania.