W czasach PRL-u przestępstwa grubszego kalibru można było dzielić na dwie grupy. Na te, o których społeczeństwo powinno wiedzieć i te, o których lepiej, żeby wiedziano jak najmniej.
<!** Image 2 align=none alt="Image 179669" sub="Do zbrodni o motywie rabunkowym doszło w domu przy Zbożowym Rynku">Zdarzenie, które dziś opisujemy, należało niewątpliwie do tej drugiej kategorii.
Wiosną 1959 roku w bydgoskiej prasie ukazała się lakoniczna wzmianka o tajemniczym zabójstwie, do którego doszło w domu przy Zbożowym Rynku w Bydgoszczy. Ofiarą była starsza kobieta, samotnie mieszkająca Anna Sypniewska. Nie podano żadnych okoliczności, nawet daty śmierci!
Energicznym śledztwem zajęła się MO. Jednak wokół sprawy na wiele miesięcy zapadła kompletna cisza. Tylko wtajemniczeni zdawali sobie sprawę, że świadczy to o kłopotach. Przestępcy szukano bez rezultatu.
Ludzie, pomóżcie milicji!
Dopiero 20 listopada tego samego roku pojawiła się kolejna wzmianka. Oto triumfalnie obwieszczano, że milicja chwyciła podejrzanego o zabójstwo w domu przy Zbożowym Rynku. Jednak dla dobra śledztwa nie można było ujawniać żadnych szczegółów.
I znów na wiele miesięcy zapadła cisza.
<!** reklama>Przerwana została dopiero na wiosnę 1960 roku. Jak informowano w poniedziałek, 3 kwietnia, podczas weekendu z Zakładu Psychiatrycznego w Świeciu n. Wisłą uciekł niejaki Zygmunt D., 25-letni bydgoszczanin, podejrzany o dokonanie zabójstwa w domu przy Zbożowym Rynku. Opublikowano jego zdjęcie i rysopis.
Milicja ujawniła te szczegóły, znajdując się w potrzebie, bowiem liczono na pomoc społeczeństwa przy ujęciu poszukiwanego.
Tak się też stało. Dzięki zgłoszeniom ludzi, w czwartek D. zatrzymano.
Ale wówczas ponownie zapadła w tej sprawie głucha cisza.
Przerwała ją dopiero informacja z 28 października 1960 roku, że oto po przeszło 11 miesiącach śledztwa zabójca Sypniewskiej stanie przed sądem. Został opisany jako postać budząca odrazę, której nigdy nie chciało się uczciwie żyć i pracować.
Zygmunt D., mimo iż był żonaty i miał dziecko, a mieszkanie na Bielawkach dostał od rodziców, którzy w pobliżu wybudowali sobie dom, często porzucał pracę, nigdzie ostatnio nie był zatrudniony, zajmował się jedynie przygodnymi naprawami urządzeń elektrotechnicznych, do czego posiadał smykałkę. Miał też na koncie kilka wyroków sądowych, m.in. ostatnio za kradzież części motocyklowych.
Do mieszkania Sypniewskiej miał przyjść wieczorem, by naprawić zepsute radio. Motyw zabójstwa był rabunkowy. D. miał uderzyć kobietę kilkakrotnie głośnikiem radiowym w głowę. Z mieszkania zabrał zegarek i pieniądze w kwocie 500 zł, całą, jak to wówczas określono „rentę starczą”.
Po 6 godzinach ktoś z mieszkańców kamienicy spostrzegł, że Sypniewska nie żyje i wszczął alarm. Milicja znalazła na stole resztki kabla elektrycznego i cyny do lutowania, doszła więc do wniosku, że zabić mógł ktoś, kto zajmował się naprawą radioodbiorników. D. wytropiono dopiero po 6 miesiącach. Jego odciski palców zgadzały się z liniami papilarnymi na głośniku. Przy rewizji mieszkania D. znaleziono na ubraniu ślady spranej krwi.
Milicja i prokuratura nie miały jednak bezpośredniego dowodu zbrodni. Stąd w akcie oskarżenia znalazł się wyjątkowo kuriozalny zapis: „Zygmunt D. musi być zabójcą, ponieważ jedynym, który mógł tego dokonać, był właśnie Zygmunt D.”.
Tymczasem oskarżony najpierw symulował chorobę psychiczną (dlatego znalazł się na dłuższej obserwacji w Świeciu, skąd próbował uciec), potem przyznał się koledze z celi do zabójstwa, by następnie wszystko odwołać.
Walka o życie
D. zdawał sobie sprawę, że grozi mu kara śmierci. Przed sądem szedł więc w zaparte. Ale i sąd miał liczne wątpliwości. Dlatego po miesiąc trwającym procesie, 4 marca 1961 roku, wydał wyrok skazujący Zygmunta D. na dożywotnie więzienie. Prasowe relacje z procesu były wyjątkowo skąpe, nie wyjaśniono np. nigdy, dlaczego oskarżonego milicja szukała aż pół roku.
W kwietniu 1962 roku Sąd Najwyższy utrzymał w mocy dożywotni wyrok.