https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Glina prosto ze Scotland Yardu

Gabriala Ułanowska
Rozmowa z KATARZYNĄ KALDOWSKI, jedyną Polką pracującą w Scotland Yardzie, kwaterze głównej brytyjskiej policji.

Rozmowa z KATARZYNĄ KALDOWSKI, jedyną Polką pracującą w Scotland Yardzie, kwaterze głównej brytyjskiej policji.

<!** Image 2 align=right alt="Image 91641" sub="Katarzyna Kaldowski / Fot. Gabriela Ułanowska">Proszę spojrzeć na swoją wizytówkę Metropolitan Police i rozszyfrować podane na niej dane.

Ja to znam na pamięć, ale po kolei: Specialist Crime Directorate - wydział przestępstw różnych (zabójstw, przestępstw gospodarczych, rozbojów....) na tyle poważnych, że musi się nimi zająć kwatera główna policji. Ja kieruję działem, przy którym pojawia się przymiotnik „international”, co oznacza, że pracujemy nad projektami koordynującymi współpracę z innymi państwami. Np. ostatnio zwrócił się do nas Sudan z prośbą o szkolenie policjantów do różnego rodzaju śledztw. Sudańczycy chcą poznać nowe metody pracy, techniczne nowości wykorzystywane przez policję. Wysyłamy więc do nich swoją ekipę, aby zbadała, czego i w jakim zakresie potrzebują. Ta ekipa po powrocie sporządza sprawozdanie, które my analizujemy i zatwierdzamy. Potem ogłaszamy nabór specjalistów i przygotowujemy ich do pracy w określonym kraju. Czasami przyjmujemy gości z innych państw, ale tym głównie zajmują się specjalne komórki przy komisarzach. My jesteśmy raczej odpowiedzialni za wymianę, a nie oficjalne delegacje.

Jak długo pracujesz w policji i jak wyglądała Twoja zawodowa kariera?

<!** reklama>Pracuję w policji od 1995 r. Najpierw byłam najniższym urzędnikiem w wydziale drogowym w Wembley. Pisałam protokoły, kopiowałam dokumenty, tworzyłam bazę danych. Wtedy nie można było awansować tak jak dziś, kiedy stajesz po prostu do konkursu na nowe stanowisko pracy. Trzeba było czekać, aż zrobią centralny nabór na wyższe stanowisko. W wydziale drogowym pracowałam dwa lata: wzywałam świadków, rozmawiałam z nimi, zbierałam zeznania. Praca w tym wydziale daje pracownikowi cywilnemu niezwykłe możliwości i dużą samodzielność. Może on sam prowadzić sprawę i decydować, czy pójdzie ona do sądu, czy zostanie załatwiona na miejscu. Dlatego ta praca podobała mi się, ale chciałam awansować i po otrzymaniu z centralnego rozdzielnika awansu zostałam bez pytania o zdanie przeniesiona do Notting Hill do wydziału Crime Desk. Zaczęłam od zbierania zeznań przez telefon, korzystałam z bazy danych i ustalałam, co dalej ze sprawą. To nie było kierownicze stanowisko. Otrzymałam je dopiero po 8 miesiącach. Kiedy zmieniono zasady awansu, stanęłam do konkursu na zastępcę głównego księgowego. Pracowałam również w dziale przygotowywania formularzy do różnych spraw. Ale to było nudne. 6 lat pełniłam funkcję kierowniczą w Criminal Justice Unit - nadzorowałam pracowników gromadzących dokumenty sądowe. Lubiłam tę pracę, ale kiedy zobaczyłam ogłoszenie o etacie w międzynarodowej komórce, postanowiłam spróbować. Wybrano mnie i przeniosłam się tutaj, chociaż wcale to nie musiało być kierownicze stanowisko w tym budynku.

Ta droga awansu jest naturalną konsekwencją ukończonego w Anglii prawa. Zanim jednak podjęłaś decyzję o takich studiach, ukończyłaś liceum w Polsce. Kiedy i dlaczego wyjechałaś z kraju?

W 1981 , latem po maturze. Przyjechałam do Londynu na dwa miesiące, ale poznałam tutaj kogoś, zakochałam się i zostałam. Zamierzałam zostać rok, ale w grudniu ogłoszono stan wojenny i nie mogłam wrócić do Polski. Pracowałam w różnych miejscach: restauracjach, hotelach, domach prywatnych. Sprzątałam, byłam kelnerką. Cztery lata pracowałam w restauracji w IKEI. Dość szybko podjęłam decyzję o studiach. Najpierw kurs angielskiego, a potem prawo, w końcu praca w policji.

No i mamy jedyną Polkę pracującą w głównej siedzibie Scotland Yardu na kierowniczym stanowisku. Czy w Twoim najbliższym otoczeniu pracują ludzie innej narodowości niż angielska?

W dziale kryminalnym kierowałam 15 ludźmi, teraz podlega mi tylko dwójka: Hindus, ale urodzony w Anglii i mający brytyjskie obywatelstwo, i kobieta - rodowita Rosjanka, od 8 lat w Londynie. Naszą szefową jest Brytyjka, ale pochodzenia karaibskiego. No i ja... Jak widać, w tak małej komórce pracuje wiele narodowości.

Twoja znajomość języka angielskiego jest doskonała. Jak długo opanowywałaś ten język?

Właściwie nie wiem. Kiedy przyjechałam, to znałam tylko podstawowe zwroty, ale mówiłam, a to jest najważniejsze. Pomogło mi oglądanie telewizji i jakoś poszło. Potem zaliczyłam kurs, żeby nauczyć się poprawnej angielszczyzny. Gdybym nauczyła się języka w polskiej szkole, od razu mówiłabym poprawnie.

Zdobywanie coraz to nowych uprawnień, stawianie sobie wysokich wymagań wypełnia Twoje życie, ale masz ponadto wspaniałą pasję: malarstwo. Kiedy zaczęłaś malować?

Po spotkaniu mojego męża Mariusza. Ale wcześniej, już w Anglii też malowałam. Najczęściej w trudnych życiowych momentach. Wtedy jechałam do mojej mamy i żeby coś robić malowałam.

W Anglii wystawa połączona jest ze sprzedażą obrazów. Czy udało Ci się sprzedać wystawione prace?

Miałam kilka wystaw. Między innymi w Polskim Ośrodku Kultury w Londynie. I rzeczywiście, sprzedaję moje prace. Na ostatniej wystawie sprzedałam prawie wszystkie obrazy. Cieszę się, kiedy idą one do ludzi. Nie żal mi się z nimi rozstawać. Wolę oddać obraz w prezencie niż porzucić go gdzieś na strychu.. Obraz żyje, kiedy ktoś go ogląda

Malarstwo nie jest Twoją jedyną pasją. Lubisz podróżować. Byłaś w wielu miejscach świata. Którą podróż uważasz za najważniejszą?

Nie wiem. Z każdego miejsca przywożę wspomnienia. Nieistotny jest kraj. Chodzi o smak kawy, którą piłam, sklepik, w którym kupiłam jakąś piękną figurkę. Lubię wracać w te same miejsca i uczę się ich na nowo. Np. Paryż. Byłam tam wiele razy, bo tam spotykałam się z moim pierwszym mężem - Algierczykiem. Miał on w Anglii kłopoty wizowe i musieliśmy spotykać się poza Wielką Brytanią, stąd Paryż. Pierwszy raz pojechałam tam sama. Nie podobało mi się to miasto, a przede wszystkim sposób bycia Francuzów: ich opryskliwość, manieryzm. Byłam tam trzy dni, ale atmosfera sprawiła, że kiedy wracałam pociągiem do Anglii i wszedł konduktor, który uśmiechnął się do mnie, poczułam się jak w domu. Cieszyłam się, że nie jestem już w Paryżu. A potem spotkania z mężem w tym mieście romantycznych randek paradoksalnie wcale nie były szczęśliwe. Za dużo stresów, za mało pieniędzy, konieczność kolejnego rozstania. Nadal nie lubiłam Paryża. Dziś jest inaczej. Mam swoje ukochane kafejki, maleńkie sklepiki, siedzę i patrzę..... zaczynam kochać Paryż.

Po codziennej pracy i zwiedzaniu od czasu do czasu świata spokój odnajdujesz w swoim domu i ogrodzie. Mieszkasz w Westerham w Kencie. Skąd pomysł, żeby wyprowadzić się z Londynu i codziennie dojeżdżać do siedziby Scotland Yardu, mieszczącej się w samym sercu stolicy Wielkiej Brytanii?

To był pomysł mojego męża. To on chciał mieć własny dom. Ale ceny domów w Londynie są straszne, więc zaczęliśmy szukać poza miastem. Wzięłam dwa dni wolnego i wyruszyliśmy zaopatrzeni w listę domów z Internetu. Mariusz musiał zawieźć obraz , który malował na zamówienie mieszkanki Westerham. I tak tam trafiliśmy. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że stać nas będzie na dom w tak specyficznym miejscu. Panuje tam angielski klimat arystokratycznej prowincji. Piękne domy, kawiarenki, sklepiki i wspaniałe ogrody . Ale udało się zamieszkaliśmy w Westerham i jesteśmy bardzo szczęśliwi.

A co najbardziej cenisz u Brytyjczyków?

Poczucie humoru. Oni potrafią się z siebie śmiać. Tolerancję. Pozwalają innym u siebie żyć. Akceptują ludzi, bez względu na kolor skóry, wyznanie, narodowość. Nie gapią się na siebie. A to mi np. przeszkadza w Polsce, gdzie ludzie się bez przerwy oglądają, nieżyczliwie mierzą.

Teraz w Londynie jest wielu Polaków. Czy jest Ci za nich czasami wstyd?

Niestety, tak. W prasie pojawiają się artykuły o niewłaściwym zachowaniu Polaków. Opinie pojedynczego dziennikarza zostają uogólnione i zaczyna się mówić o nas źle. Ale generalnie jesteśmy tutaj cenieni i szanowani.

Jakich rad udzieliłabyś przyjeżdżającym teraz do Anglii Polakom?

Powinni pamiętać, że są tu gośćmi i muszą nauczyć się szanować obyczaje Brytyjczyków. Nie wolno przenosić swoich uprzedzeń tutaj, gdzie jesteśmy mile widziani. Czasami słyszę z ust Polaków obraźliwe rasistowskie teksty, np. że Murzyni mają się stąd wynosić do siebie. A to przecież oni są u siebie, żyją tu od pokoleń, a my zjawiliśmy się niedawno. Mimo to jestem dumna z młodego pokolenia emigrantów. W 1981 r. nie było nas wielu. Nasza emigracja była najgorsza, bo zostaliśmy tu dlatego, że w Polsce było źle. Należeliśmy do pokolenia, do którego dotarło, że Zachód nas sprzedał i dlatego w końcu musieliśmy uciekać. To była inna ucieczka niż ta w czasie wojny. My byliśmy zakompleksieni, trochę jak dzieci, które uciekły od niekochających rodziców. Niby bojownicy Solidarności, ale bez walki o wolność, bo wyjechaliśmy za wcześnie. Zakosztowaliśmy kartek, ale to nie czyni z nas walczących opozycjonistów, którzy musieli opuścić kraj. Ogłoszono stan wojenny i zostaliśmy. A dzisiaj przyjeżdżają otwarci, żądni nowego życia, odważni ludzie. Muszą tylko szybko nauczyć się szanować tych, którzy tu żyją i miejsca, gdzie teraz sami chcą żyć.

Co uznałabyś za swoje najważniejsze życiowe osiągnięcie?

Odpowiedź nie jest łatwa, ale już wiem. To, że 10 lat temu rzuciłam palenie i to, że teściowa ostatnio postraszyła policjanta moją wizytówką Scotland Yardu.

No, i na koniec wróciłyśmy do tej niezwykłej wizytówki. Dziękuję za rozmowę.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski