Zawsze gdy Narodowy Fundusz Zdrowia pochyla się nade mną
z troską, czuję jaskółczy niepokój. Teoretycznie trudno odmówić racji urzędnikom, którzy tłumaczą, że pacjent nie może przez trzy lata zażywać tych samych leków na nadciśnienie. Im jednak urzędnicy bardziej zapewniają, że głównym powodem ich starań jest tylko ochrona pacjenta przed lenistwem unikającego wizyt pacjentów lekarza, tym trudniej mi w to uwierzyć.<!** reklama>
Załóżmy, że jestem alergikiem, takim uczulonym na pyłki leszczyny i wiem, że moja dolegliwość nasila się w tym samym okresie, a specjalista zalecił zażywanie leków, które może przepisywać lekarz rodzinny. Czy jest jakiś szczególny powód, żebym przez kilka godzin siedział w zatłoczonej przychodni np. podczas epidemii grypy? Do tej pory mogłem zadzwonić do przychodni i dostać od lekarza ratujące mnie piguły, teraz będę musiał zaryzykować zarażenie grypą albo innymi latającymi po całej przychodni na kropelkach wirusami.
A co jeśli będę 70-latkiem, chorym na nadciśnienie o obniżonej odporności z racji wieku? Też mam iść się poinhalować? Przecież lekarze rodzinni znają swoich pacjentów, wpisują leki w karty, mogą odmówić wypisania recepty i zaprosić pacjenta do gabinetu w trosce o przebieg leczenia. Krótko mówiąc, wierzę w mądrość lekarzy i w to, że jednak trochę im na nas, pacjentach, zależy. Rozwiązanie NFZ, moim zdaniem, ma ciągle tę samą genezę - pieniądze. Jakie? Tego pewnie niebawem się dowiemy.